Nauczenie się pełnej prawdy o naszej zależności od Boga i naszym stosunku do Jego woli jest tym, na czym polega cnota pokory.
W więzieniu w Łubiance, gdzie był izolowany, głodzony, przesłuchiwany po nocach, dręczony brakiem snu (w celi bezustannie paliło się ostre światło, a gdy więzień chciał zasnąć strażnik budził go krzykiem).
Po dwunastu miesiącach aresztu w umyśle ks. Waltera Ciszka zaczęły pojawiać się myśli: "Ten koszmar już się nigdy nie skończy". Nadzieja zaczynała się ulatniać.
W końcu podsunięto mu ponad sto stron z żądaniem, aby je podpisał. Miał się przyznać do tego, że jest niebezpiecznym agentem Watykanu zesłanym do Rosji w celu zniszczenia komunistycznego ustroju.
Jako ksiądz, który odprawiał Mszę Świętą, spowiadał i głosił Ewangelię o Bogu, który przywraca człowiekowi wolność, stał się wrogiem „nowego wspaniałego świata”, ponieważ podobno nie chce, aby ludzie byli wyzwoleni z prawdziwego ucisku.
„Dokumenty nie są prawdą, nie mogę tego podpisać” – powiedział więzień.
Wówczas śledczy, który do tej pory odgrywał rolę życzliwego, wykrzyknął: „To są twoje słowa, które zostały spisane, a jeśli tego nie podpisze zostaniesz rano rozstrzelany!”.
***
Ks. Walter Ciszek wspomina:
Zostałem literalnie ogłuszony i zmuszony do poddania się. Nagła gwałtowna zmiana, jaka dokonała się w śledczym, drżenie jego głosu, które nadawało ton przemocy i nalegania jego groźbom, mój własny wewnętrzny zamęt i zmieszanie, wstrząs wywołany tym wszystkim. Odruchowo, bezmyślnie chwyciłem pióro i zacząłem podpisywać.
W miarę podpisywania stron, przeważnie bez czytania ich, zacząłem palić się wstydem i poczuciem winy. Byłem całkowicie załamany, całkowicie upokorzony. Była to chwila męki, której nie zapomnę do końca życia. Byłem pełen strachu, a jednak dręczony wyrzutami sumienia. Po podpisaniu pierwszych stu stron przestałem nawet myśleć o przeczytaniu pozostałych. Chciałem po prostu skończyć to podpisywanie możliwie jak najszybciej i wyjść z biura śledczego. Ogarnął mnie przemożny wstręt do całej sprawy. Potępiałem sam siebie, zanim ktokolwiek inny mógł to zrobić. Byłem godny pogardy we własnych oczach i taki musiałem się wydawać innym. Moja wola się załamała; okazało się, że nie byłem takim człowiekiem za jakiego się uważałem. Poddałem się w tym jednym mdlącym ułamku sekundy lękowi, groźbom, myśli o śmierci. Gdy ostatnia strona została podpisana, naprawdę chciałem wybiec z biura śledczego.
W celi stałem wstrząśnięty i pokonany. Z początku nie mogłem nawet uchwycić rozmiarów tego, co się stało ze mną w biurze śledczego i dlaczego. Byłem dręczony poczuciem porażki , klęski i winy. Ale przede wszystkim paliłem się ze wstydu. Fizycznie wstrząsały mną spazmy napięcia nerwowego i ulgi. Gdy wreszcie odzyskałem pewną kontrolę nad swymi nerwami, myślami i wzruszeniami, natychmiast zacząłem się modlić najlepiej jak umiałem.
Jednak z początku moja modlitwa była rodzajem wyrzutów (…) Nie oszczędzałem także Boga w tych wyrzutach. Dlaczego mnie opuścił w tej krytycznej chwili? Dlaczego nie podtrzymał mej siły i moich nerwów? Dlaczego nie natchnął mnie, bym mówił śmiało? Dlaczego nie osłonił mnie swoją łaską przed strachem śmierci? I dlaczego wreszcie nie zatroszczył się o to, bym dostał ataku serca od całego tego napięcia i wstrząsu, tak że nie byłbym w stanie podpisać papierów? Ufałem Jemu i Jego Duchowi, że da mi słowa i mądrość wobec wszystkich przeciwników. Nie pokonałem żadnego, a samo zostałem całkowicie złamany i pokonany. (…)
Stopniowo, z pewnością pod wpływem Jego natchnienia i Jego łaski, zacząłem zastanawiać się nad sobą i swoją modlitwą. Dlaczego tak się czułem? (…)
Z wolna, niechętnie, pod łagodnymi poruszeniami łaski, dostrzegłem prawdę, która leżała u korzeni mego problemu i mego wstydu. Odpowiedź zawierała się w jednym słowie: JA. Byłem zawstydzony, ponieważ wiedziałem w głębi serca, że chciałem zrobić zbyt wiele sam z siebie i to mi się nie udało. Czułem się winny, ponieważ wiedziałem ostatecznie, że prosiłem Boga o pomoc, ale w rzeczywistości wierzyłem w moją własną zdolność unikania zła i sprostaniu każdemu wyzwaniu. Spędziłem wiele lat na modlitwie, doszedłem do ocenienia Opatrzności Bożej i do dziękczynienia za nią, za troskę o mnie i o wszystkich ludzi, ale naprawdę nigdy nie oddałem się jej. W pewien sposób dziękowałem Bogu cały czas za to, że nie jestem taki, jak inni ludzie, że dał mi dobrą kondycję fizyczną, silne nerwy i mocną wolę i że z takimi łaskami fizycznymi danymi przez Boga będę pełnił Jego wolę na każdy czas i w miarę MOICH najlepszych zdolności. Krótko mówiąc, czułem się winny i upokorzony, ponieważ w ostatecznej analizie liczyłem prawie zupełnie na siebie samego w tej najbardziej krytycznej próbie - i doznałem porażki.
Czyż nie ustaliłem warunków, pod jakimi Duch Święty miał interweniować w mojej sprawie? Czy nie oczekiwałem, że On natchnie mnie do dania odpowiedzi, którą ja już z góry przygotowałem? Faktycznie już dawno przygotowałem sobie to, co chciałem usłyszeć od Ducha Świętego, a kiedy nie usłyszałem dokładnie tego właśnie, poczułem się zdradzony. (…)
Możemy łatwo obiecywać w modlitwie, że będziemy pełnić wolą Bożą. Tym, czego jednak nie dostrzegamy, jest fakt, że tak wiele jeszcze własnej jaźni tkwi w tej obietnicy, że bardzo ufamy w swoje własne siły, kiedy mówimy, że MY będziemy ją pełnić. Dlatego też w małych czy wielkich próbach Bóg musi czasem pozwolić nam działać własnymi siłami tak, byśmy się nauczyli pokory, byśmy się nauczyli prawdy o naszej całkowitej zależności od Niego, byśmy się nauczyli, że wszystkie nasze czyny są podtrzymywane Jego łaską i że bez Niego nie możemy nic uczynić - nawet popełnić naszych własnych błędów.
Nauczenie się pełnej prawdy o naszej zależności od Boga i naszym stosunku do Jego woli jest tym, na czym polega cnota pokory. Bowiem pokora jest prawdą, pełną prawdą.
Fragmenty pochodzą z książki "On mnie prowadzi".
Dziękuję za wpis ojcu! (Ponawiam ten komentarz, bo poprzedni się nie ukazał), nie można też się zalogować z nazwą konta. Pozdrawiam Iris
OdpowiedzUsuń