Kto musi wybierać spośród niedających się ogarnąć propozycji, ten nie uzyskuje wolności lecz podnosi swój poziom stresu.
Stary pasterz górski, który prowadził schronisko pośrodku francusko-niemieckiego obszaru granicznego. Niemiecki dziennikarz Urlich Schnabel wspomina, że po długiej wędrówce to miejsce wydawało mu się oazą, gdzie piwo smakuje wyjątkowo dobrze, a zwykłe jedzenie staje się szczególną ucztą. Wieczorem, kiedy dzienni turyści już odeszli, a na tarasie siedziało tylko kilku nocujących w schronisku gości, alpejski gospodarz o brązowej od słońca twarzy, miał wiele do opowiedzenia. Początkowo był rolnikiem, ale później zaczął się angażować politycznie, przez jakiś czas zasiadał jako poseł w strasburskim Parlamencie Europejskim, zanim osiedlił się w końcu w spokojnych górach. W pewnym momencie miał już dość politycznej działalności i zgiełku miasta, jak opowiadał. Zachował swoje kontakty i od czasu do czasu przyjeżdżają do niego w góry jego byli polityczni koledzy, przedsiębiorcy, a nawet szefowie koncernów. Wszyscy oni doświadczają podobnych odczuć, jakie i nam towarzyszyły: rozkoszowania się winem, jedzeniem i wyrażaniem zdumienia, iż tutaj na górze wszystko smakuje o wiele lepiej niż w czterogwiazdkowej restauracji na dole.
Kiedy wyjawił tajemnicę swojego sukcesu, przez jego twarz przebiegł szelmowski uśmieszek.
"Czy widzicie tę wydeptaną ścieżkę?", zapytał i wskazał na kamienistą dróżkę prowadzącą z doliny w górę. "Oczywiście, że dawno mogłem ją kazać wyasfaltować, żeby można było podjechać autem aż do mojego schroniska - ale nigdy tego nie zrobię!" Wtedy bowiem prysnąłby czar jego hali. "Kto chce u mnie zjeść, musi odbyć dwugodzinną wędrówkę", oświadczył ten stary szelma. "Kiedy taki szef koncernu najpierw poci się przez dwie godziny, później to miejsce wydaje mu się rajem, a każdy łyk wina poematem. Syci mieszkańcy miast przeżywają u niego coś, czego dawno już nie zaznali uczucie zaspokojenia prawdziwego głodu i pragnienia. I z tego właśnie powodu ciągle tu przyjeżdżają. "Gdybym ułatwił im dojazd, mój owczy ser wydałby im się tylko w połowie tak dobry, a na koniec zaczęliby narzekać nawet na moje wino.
Kiedy wyjawił tajemnicę swojego sukcesu, przez jego twarz przebiegł szelmowski uśmieszek.
"Czy widzicie tę wydeptaną ścieżkę?", zapytał i wskazał na kamienistą dróżkę prowadzącą z doliny w górę. "Oczywiście, że dawno mogłem ją kazać wyasfaltować, żeby można było podjechać autem aż do mojego schroniska - ale nigdy tego nie zrobię!" Wtedy bowiem prysnąłby czar jego hali. "Kto chce u mnie zjeść, musi odbyć dwugodzinną wędrówkę", oświadczył ten stary szelma. "Kiedy taki szef koncernu najpierw poci się przez dwie godziny, później to miejsce wydaje mu się rajem, a każdy łyk wina poematem. Syci mieszkańcy miast przeżywają u niego coś, czego dawno już nie zaznali uczucie zaspokojenia prawdziwego głodu i pragnienia. I z tego właśnie powodu ciągle tu przyjeżdżają. "Gdybym ułatwił im dojazd, mój owczy ser wydałby im się tylko w połowie tak dobry, a na koniec zaczęliby narzekać nawet na moje wino.
Nie doświadczy zaspokojenia ten, kto wcześniej nie odczuwał braku.
To, co ten gospodarz serwował swoim gościom, było niczym innym jak szczęściem polegającym na możliwości zaspokojenia głęboko odczuwalnego braku. Można także powiedzieć, iż uczył on swoich gości żyć w tej konkretnej chwili, jako że w momentach szczęścia jest się obecnym całym sobą, towarzyszące nam zwykle troski dnia codziennego znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a my mamy uczucie doświadczania "esencji życia". A ponieważ w takich chwilach całą naszą uwagę koncentrujemy bez reszty na jednej tylko rzeczy (nawet jeśli jest to dobrze znany ser lub herbata z cytryną), przeżycie to odciska się bardzo wyraziście w naszym mózgu, tak że wspominamy z nostalgią jeszcze kilka dni później.
Tylko niewielu z nas jest, przed każdym jedzeniem, zmuszanych do odbycia dwugodzinnej wędrówki alpejskiej, czy też może lepiej: ma możliwość odbycia takiej wędrówki.
Sztukę całkowitej koncentracji możemy w dniu codziennym. Potrzebujemy do tego jedynie radykalnej zmiany sposobu myślenia. Zamiast kierować się logiką spod szyldu: "więcej i więcej", należy sobie uświadomić, że szczęście niekiedy zawiera się właśnie w ograniczeniach.
To, czy rzeczywiście będziemy się czymś rozkoszować, zależy nie tyle od samej tej rzeczy, ile raczej od naszej umiejętności całkowitego jej poświęcenia.
Wszystko dookoła jednak wskazuje przeciwny kierunek. Wmawia się nam, iż szybciej spotkamy szczęście wtedy, gdy będziemy mieli więcej propozycji i opcji. Lepsze życie, jak nas nauczono, to takie z zasobnym kontem bankowym, większym mieszkaniem, szybszym samochodem, z coraz dalszymi podróżami.
Wielość możliwości uważana jest za gwarancję szczęśliwego życia. Często jednak pożądany staje się stan przeciwny: mniej oznacza więcej.
Wystarczy wejść do obficie zaopatrzonego hipermarketu, którego kierownictwo robi wszystko, aby zaspokoić swoich klientów. Półki się uginają pod nowymi towarami, możesz wybrać spośród trzydziestu rodzajów chipsów, setki różnych serów, ponad dwieście gatunków win. Im więcej opcji, tym lepiej.
O wiele bardziej prawdopodobne, że z takiego sklepu wyjdzie się zestresowanym, straci się mnóstwo czasu na szukaniu i wybieraniu, aby na końcu dojść do niezadowalającego uczucia, że przeoczyliśmy najbardziej chrupkie pieczywo i najwspanialsze owoce.
Psycholog społeczy Barry Schwartz stwierdził, że nieustanny przyrost dobrobytu nie uszczęśliwi ludzi, raczej ich unieszczęśliwi. Z powodu ogromnej i wciąż rosnącej swobody wyboru we wszystkich obszarach życia. Kto musi wybierać spośród niedającej się ogarnąć liczby marek jogurtów, polis ubezpieczeniowych lub kanałów telewizyjnych, ten nie uzyskuje wolności - jak sugerują reklamy - lecz podnosi swój poziom stresu.
***
Powierzchowność jest kusząca, ale nie przynosi ukojenia. Kiedy pojawia się strach przed byciem sobą, pustką i odczuwaniem, należy go nie zagłuszać, ale przetrzymać.
Nasz mózg potrzebuje bowiem nieustannie faz bezczynności, a przełączanie naszego umysłu na jałowy bieg jest niezbędne dla zachowania duchowej równowagi. Nadmiar bodźców, zajęć, obrazów temu nie sprzyja.
Bez stawiania sobie ograniczeń i mądrze przeżywanej ascezy niemożliwy jest pokój serca, a żadne twórcze idee, ani myśli nie mają możliwości dojrzeć.
grafika: Krzysztof Lorczyk OP |
korzystałem z książki: U. Schnabel, "Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia"
31 komentarzy:
Boże. Coraz bardziej kuszące jest wszystko to, co proste i ascetyczne.
Dzięki za ten wpis. Pozdrawiam oczywiście serdecznie!
Czasem też, trzeba umieć przyjmować.
Zastanawiam się co mogłoby wyniknąć z przeginania w drugą stronę ( z ascezą ) Też zachwianie równowagi...Rozpędzanie się w stawianiu sobie nadmiernych ograniczeń, również może doprowadzić do czegoś niedobrego.
We wspólnocie jak się człowiek wpierw nie nauczy, nie ma czego szukać na pustyni.
Człowiek zawsze ma tendencje do popadania w skrajności. Patrząc na dzisiejszą kulturę i osoby coraz bardziej zestresowane, wydaje się, że doświadczenie mnichów mówiących o umiarze i ascezie jest czymś bezcennym.
Jest czymś cennym, ponieważ to przeciwwaga wprowadzająca stabilność. A przeciwwaga w życiu mnicha? Drugi człowiek, wspólnota, inni którzy przychodzą po różne porady itd...Tak mi się wydaje. Czy mnisi w dzisiejszych czasach mogą być bardziej zestresowani niż kiedyś?
To nie ogrom możliwości wyboru powoduje stres i brak pokoju, ale niewłaściwe podejście do rzeczywistości.
To prawda, nie zawsze da się zmienić to, co nam się przydarza, ale możemy zmienić nasze reakcje na to. A co do stresu dzisiejszych mnichów? Lepiej byłoby ich zapytać, moje spostrzeżenia mają tutaj mniejsze znaczenie. Choć mnichów kocham i bardzo szanuję.
nie znam żadnych mnichów :) ale dzięki.
pewnie bywają i zestresowani mnisi
Ja także nie znam żadnych mnichów.
A ja znam Mniszki i nie są tak bardzo zestresowane, bo bariera, która je oddziela od świata im pomaga, ale sam fakt, że wychodzą z goniącego świata, zanim oddalą się na pustynię sprawia, że ten bagaż jakoś niosą ze sobą póki nie dadzą sie Bogu z tego uwolnić.
youtube niestety kasuje niektóre rzeczy. Mnie jeszcze udało się to obejrzeć w całości, jakby ktoś dostał się do tego polecam.
Igraszki z diabłem
http://www.wykop.pl/ramka/380384/igraszki-z-diablem-1979-teatr-telewizji-caly-spektakl/
świetna gra aktorów
tu końcówka :) http://www.youtube.com/watch?v=WvP1yqkC0_4
Kasia Sz: w Tyńcu nie byłaś?
"Niemnich" - nie, nie byłam w Tyńcu. Jedyni "mnisi" jakich znam to dominikanie :-), ale oni są mało "mnichowaci" :-)))).
Jak ktoś jest z Krakowa, to jeszcze od wtorku do piątku włącznie są w bazylice dominikanów msze o 19:30 z kazaniami o. Janusza Pydy. Kazania są bardzo fajne i konkretne i można z nich wiele wynieść. To msze dla studentów na rozkręcenie się "Beczki", ale każdy może sobie przyjść i posłuchać. Ludzi jest sporo, ale nie na tyle, żeby męczyć się w tłumie. Można sobie spokojnie usiąść i uczestniczyć we mszy z kazaniem. Wczoraj interpretacja czytania o miłosiernym samarytaninie była bardzo fajna i ciekawa. Polecam inne kazania.
To w Tyńcu są jacyś prawdziwi mnisi? ;)
Moim zdaniem większość to zwykli zaganiani zakonnicy...
Ze mnie taka zakonnica, jak z dominikanina mnich ;D
Dominikanie nie są i nigdy nie byli zakonem mniszym, więc trudno oczekiwać, żeby byli mnichami. Nie ten charyzmat.Zakonnik i mnich to inne powołania.
Zwrócę uwagę na coś innego niż treść na ostatnią grafikę.Jest świetna,naprawdę dawno nie widziałam czegoś tak dobrego i na październik i na całe życie pasuje jak najbardziej.Pozdrawiam
Ja pisząc o dominikanach "mnisi" żartowałam. Chociaż są dominikanki z Radoń. Mniszki. Takie konkretne babki.
"Nie doświadczy zaspokojenia ten, kto wcześniej nie odczuwał braku."
Też mi się wydaje, że to prawda.
Z tym koncentrowaniem się na jednej rzeczy (np. herbacie z cytryną, kiedy wspinamy się pod górę), to na pewno to wszystko, co ojciec Krzysztof pisze w powyższym artykule, sprawdza się w kontekście gór czy jakiegoś trudu, typu podróż, wielogodzinna praca, po której chcemy wytchnienia.
Nie wiem jednak czy można tę prawidłowość odnieść do innych sfer życia. Na przykład ja (jak wiecie) niestety lub stety, w swojej wieloletniej tęsknocie za związkiem z bliskim mężcyzną, z którym można dzielić codzienność, jest miłość i jest to wszystko, co dla mnie najcenniejsze, chcąc nie chcąc bardzo koncentruję się na tym, co bym chciała, bo ta wielka tęsknot jest moim nieodłącznym towarzyszem każdego dnia (to jest moja "herbata z cytryną"), a jednak to nie naadchodzi. Mam nadzieję, że jednak kiedyś nadejdzie i wierzę, że będzie miało taki smak, jak Ojciec opisał.
Na tę chwilę jednak (i nie tylko na tę chwilę, bo tak jest od 10 lat), mam poczucie ciężaru, że jak to już nadejdzie, to wtedy ten smak nie będzie taki fajny, bo nie będzie mi wolno przyjmować komunii świętej (jestem po rozwodzie) i ta perspektywa nadal gdzieś mnie na pewno wewnętrznie blokuje. Na świadomym poziomie, staram się jednak myśleć pozytywnie i wierzyć, że "to nadejdzie".
Z drugiej strony, wielu ludzi mówi, że jak ktoś za bardzo czegoś pragnie i skupia się na tym, to to właśnie nie nadejdzie, bo po prostu trzeba odpuścić, nie myśleć o tym, zająć się życiem i to, czego pragniemy, samo przyjdzie. W jakichś porywach również próbuję tak postępować, żeby zająć się swoimi obowiązkami i nie myśleć o tej herbacie.
Na tę chwilę nie wiem jak jest z tym, co Ojciec opisał i czy nadejdzie dla mnie spełnienie na miarę tej tęsknoty i cierpienia.
Również na tę chwilę cieszę się tym, co jest. Jak pisałam wcześniej, od jakiegoś czasu mam przyjaciela, tylko że dzieli nas duża odległość plus jest on bardzo chory na zwłóknienie płuc, ale nade wszystko on nie chce związku, tylko koleżeństwa. To też jest wartościowe i bardzo doceniam i cieszę się kontaktem z nim i jestem dzięki temu trochę mniej samotna. Jednakże, tęsknota za tym, żeby dzielić z kimś dobrym i kochającym życie cały czas we mnie jest i chyba tak pozostanie dopóki nie nastąpi jej spełnienie. Nie mam powołania do samotności, celibatu, życia mniszego itp.
Taką mnie stworzył Pan Bóg.
Nie wiem jak potoczą się losy tych rozmów, które obecnie toczą się w Watykanie o sytuacji rozwiedzionych, którzy na tę chwilę skazani są albo na dożywotnią samotność albo na brak Eucharystii, innej perspektywy przed nimi nie ma. Może coś i tu się zmieni, co zdejmie z ludzi takich jak ja tę wewnętrzną blokadę i rozdarcie, bo z jednej strony marzą o związku, co jest czymś normalnym dla człowieka, który ma takie powołanie, a z drugiej coś im nie pozwala za tym iść tak w pełni, bo wiadomo, że to oznacza koniec sakramentów. A żadne "unieważnienie małżeństwa" nie wchodzi w grę dla ludzi, którzy poważnie traktują sakramenty i nie chcą niczego naciągać. Mam nadzieję, że na tym synodzie Duch Święty pomoże w tej sprawie.
Piękny faktycznie ten obrazek o różańcu. Modlę się od paru lat w "róży matek", a teraz chciałabym więcej znaleźć skupienia i nauczyć się tak spokojnie przeżywać różaniec i modlić się na nim więcej, tak dla siebie, bez odpływu myśli gdzie indziej, co jest niestety dla mnie typowe. Może się uda. Piękne, co kiedyś ojciec Krzysztof napisał, że czasem potrzymać co dzień w ręku różaniec to też dużo i też przemienia pomału człowieka.
Pozdrawiam wszystkich!
Do Ani i także do innych. Obejrzycie sobie taki wywiad przeprowadzony przez internetowego, choć znanego dziennikarza Łukasza Jakóbiaka. Wywiad jest Ewą Błaszczyk, przeprowadzony została w lipcu tego roku.
http://www.youtube.com/watch?v=RuXCdDkPsUM
Wywiad trwa dwadzieścia minut. Ewa opowiada m.in. o swojej samotności, tęsknocie za związkiem. Można sobie wieczorem posłuchać tego wywiadu. Mnie się wywiad podobał.
Pozdrawiam Cię Aniu i innych również.
Kasiu, dziękuję za linka. Ja kiedyś słuchałam chyba właśnie tego wywiadu, ale nie wiem czy w całości.
Posłucham jeszcze. Bardzo ludzkie to, co mówiła wtedy Ewa Błaszczyk.
Ja też Cię pozdrawiam i szkoda, że już nie piszesz bloga, ale może kiedyś jeszcze coś zamieścisz. :)
Troszkę już piszę Aniu. Dziś właśnie umieściłam wpis.
@Anonimowy z 10:32: dominikanie nie są zakonem mniszym, ale od początku ich formację Dominik oparł na korzeniu mniszym, co miało kluczowe znaczenie dla żywotności zakonu. Dziś wielu dominikanów szuka na nowo tego korzenia.
Przypomniało mi się jak po kilku dniach głodówki w szpitalu, po operacji - smakowała mi woda i suchary. Jak najlepsze wino i najpyszniejsze ciasteczka. Niesamowite uczucie. Od tamtego dnia inaczej patrzę na każdy posiłek. Dziękuję Ojcze Krzysztofie - za prostowanie ścieżek
Formacja duchowa- nie tylko zakonna, zawsze opiera się na korzeniu (fundamencie) relacji z Bogiem, którym jest modlitwa/ kontemplacja.
Wybacz ojcze, trochę sobie żartem niektóre słowa tu wpiszę.
Warto szukać, na nowo odkrywać. Czy ktoś jest dominikaninem, czy też nie- nie zależy.
A tu, znalezisko :) prawdziwi mnisi :) :)
http://www.youtube.com/watch?v=AiSqIg4Hxn8
no i wybaczcie mnisi tynieccy...
@ Kasia Sz. - fajna ta notka na Twoim blogu i obrazek. :)
Tu, żeby w nie swoją nie wdać się rozmowę.
Prośba do Ciiiszy, że jeśli dobrze rozumiem to pięknie, ale tak pod wpisem dodana brzmi czasem jak skarga albo połajanka. Za którymś już wiadomo ale nigdy nie wiadomo kto kiedy po raz pierwszy co zobaczy i pomyśli że go uciszają. Nazwa/URL zamiast Anonimowy wpisać co trzeba i już. Jeśli nie to nie, ja tylko proszę.
Wydaje mi się, bo tak mi doświadczenie mówi, że Boża pomoc przychodzi przez ludzi. Przez obecność, słowo, modlitwę. Że tak jest mocno doświadczana. Że Bóg tak lubi. Że taka pomoc przynosi trudne do nazwania ukojenie, po prostu.
Ale też jest może i tak, że tam gdzie mając buzię pełną mówienia o Bogu, i chcąc dobrze, mówimy że chcemy pomóc, ale nie widzimy tego że w nas najsilniejsze są własne tęsknoty i to dla siebie a nie dla kogoś chcemy dobrze, choćby się nam wydawało.
I na taką i jeszcze jedną okoliczność nie widzę innej rady jak tylko prosić o łaskę i o miłosierdzie o poprowadzenie.
Bo jest i jeszcze jedno, że dobrze jest, w całym ogromnym ludzkim stadzie znaleźć kogoś przy kimś można iść, nie tłumacząc za wiele. Bo jest tylko to że się jest, i idzie. Bo łapa przy łapie idzie się z radością. Bo tak wypadło, bo tak Bóg dał bo tak jest dobrze. I bez wielkich słów, bo one się nie zawsze nadają. I bez tłumaczeń bo te zwłaszcza w tłumie gapiów zmieniają się w coś na kształt skoków przez płonące obręcze. Proste rzeczy są dobre. I z radością i z wdzięcznością że ktoś ma serce na tyle duże że potrafi w razie potrzeby zbudować mur i własną krwią zespoić kamienie. Obustronnie obronny. I jest jak powinno być.
łaska i miłosierdzie...dobrze napisane.
Mądryś anonimowy...
Igraszki z diabłem, całość tu:
http://www.youtube.com/watch?v=4goGVrF-sFU
to o czym pisze o. Krzysztof jest dokladnie tym, czego doswiadczam w Taize- prostota posilkow, ich skromnosc , taka ,ze czasem sie ich nawet wyczekuje kaza cieszyc sie tym, co sie otrzymuje, a wszystko to w pieknych okolicznosciach przyrody i wsrod pieknych ludzi. zdalam sobie sparwe ostatnio ze to ejst wszytsko czego mi trzeba podczas udanego urlopu. wrazen-owszem, ale innej masci. i coz z tego,ze brak jest z tych wakacji zdjec,ktore mozna by godzinami pokazywac znajomym...
Prześlij komentarz