wtorek, 3 marca 2015

Wywiad dla czasopisma "Carissimus”

Oprócz prowadzenia tradycyjnych rekolekcji, kilku braci jeździ od lat w habitach po Europie autostopem, śpi podczas tych wypraw pod mostami, na stacjach benzynowych, czy u ludzi, którzy zdecydują się ich zaprosić. W ten sposób próbujemy dotrzeć do osób, które nie przyszłyby do naszych klasztorów. 



Ojciec Adam Szustak powiedział w jednym z wywiadów, że w zakonie dominikanów zagubiono kaznodziejstwo wędrowne, nieograniczone strukturą ani miejscem, że „charyzmat zmurszał”. Czy dziś, kiedy na prawo i lewo nakleja się na wszelkie możliwe dziedziny słowo „kryzys”, mamy do czynienia również z „dołkiem” wśród osób stanu konsekrowanego, patrząc na codzienność życia ogółu? Jaka jest Ojca opinia na temat kondycji życia osób konsekrowanych? 

Za każdym razem, kiedy zakon odchodzi od swojego charyzmatu, „murszeje” i w końcu Bóg przestaje błogosławić powołaniami. Dlatego wciąż rozmawiamy o tym, czego chciałby od nas św. Dominik dzisiaj i jakie elementy naszego charyzmatu zostały zaniedbane. 

Na pewno naszym głównym zadaniem jako dominikanów jest głoszenie Słowa – także poprzez kaznodziejstwo wędrowne. Kilka lat temu powstała eksperymentalna wspólnota w Łodzi, gdzie trzech braci zamieszkało w kamienicy; z czasem ta wspólnota powiększyła się i przeobraziła się w regularny konwent. Nie prowadzimy parafii, w klasztorze sami sobie gotujemy, pierzemy, sprzątamy. Nasze główne zadanie to głoszenie Słowa Bożego, co jednocześnie stanowi dla nas podstawowe źródło utrzymania. Teraz, po latach pracy, kalendarz z rezerwacjami rekolekcji mamy wypełniony – nawet na kilka lat do przodu. 

Życie dominikanina sprowadza się do czterech elementów: życie wspólne, kontemplacja, studium i głoszenie Słowa Bożego.

Obecnie wielu braci pragnie odświeżać w naszym zakonie kaznodziejstwo wędrowne. Oprócz prowadzenia tradycyjnych rekolekcji, kilku braci jeździ od lat w habitach po Europie autostopem, śpi podczas tych wypraw pod mostami, na stacjach benzynowych, czy u ludzi, którzy zdecydują się ich zaprosić. W ten sposób próbujemy dotrzeć do osób, które nie przyszłyby do naszych klasztorów. Dzięki temu mamy także możliwość doświadczenia Bożej Opatrzności – właśnie wówczas, gdy rezygnujemy z klasztornych zabezpieczeń. Dwa lata temu otrzymaliśmy błogosławieństwo naszego Prowincjała na czterodniowe misje, na które wyjechaliśmy całkowicie bez pieniędzy i jedzenia. Chodziliśmy dwójkami po domach, żebraliśmy o jedzenie, ale również modliliśmy się i rozmawiali z ludźmi o Ewangelii. Co ważne, na ich terenie, nie naszym.

Na minionych wakacjach wylądowałem ze współbratem na Łotwie, a potem rozstąpiło się przed nami morze i autostopem wjechaliśmy do Finlandii, a następnie – do Szwecji. Rozmowę do później nocy z emigrantami z  naszego kraju, których niespodziewanie spotkaliśmy, pamiętam do dziś. Nigdy by się na nas jednak nie otworzyli, gdyby nie to, że przyjechaliśmy tam jako żebracy. Wszyscy oni mieli w głowach kompletnie inny obraz księży. „Jak moglibyście nas zrozumieć, skoro nawet nie liznęliście trudów naszego życia?” – wisiało w powietrzu niezadane pytanie. Pamiętam dwudziestokilkuletniego chłopaka wychowanego w rozbitej rodzinie, praktycznie na ulicy. Już jako nastolatek musiał podjąć pracę, aby na siebie zarobić. Dało się wyczuć dystans w jego zachowaniu. „Jak tu przyjechaliście?” – zapytał w kuchni, kiedy parzyłem wodę na herbatę. „Autostopem”. „Nocowaliście pewnie w hotelach…”, „Nie. Spaliśmy tam, gdzie się dało. W krzakach, przy stacjach benzynowych, na promie, także pod mostem”. Wówczas zapadła cisza, po czym chłopak dodał: „Niezła wyprawa…”. Od tego momentu wiele się zmieniło, a przede wszystkim stosunek tego człowieka do nas jako księży i zakonników. Następnego dnia rozstaliśmy się jak przyjaciele.

Teraz – we współpracy z naszymi przełożonymi – z kilkoma braćmi rozeznajemy, w jaki sposób moglibyśmy jako kaznodzieje dotrzeć do miejsc, w których mieszkają ludzie chcący porozmawiać o Ewangelii, ale niemający na co dzień kontaktu z Kościołem. Mamy pewien pomysł na Wielki Post, aby udać się w trzyosobowej grupie do Holandii z „rekolekcjami wędrownymi” i właśnie jesteśmy na etapie rozmowy z Prowincjałem. Na razie nie mogę jednak o tym więcej powiedzieć. Niewątpliwie są ludzie, których trzeba poszukać w ich domach, miejscach zamieszkania, oni do nas pierwsi nie przyjdą. To bardzo zgodne z duchem naszego zakonu.

Moim marzeniem byłby dominikański klasztor całkowicie poświęcony kontemplacji i kaznodziejstwu. W wielu moich braciach jest podobne pragnienie, teraz więc to Duch Święty musi przetrzeć szlaki.

„Aby nie stracić motywacji, wprowadziłem kilka ważnych zasad w moim życiu. Najważniejsza to wystrzegać się jakiejkolwiek formy luksusu, ponieważ właśnie on sprawia, że człowiek czuje się zadowolony i traci chęć do walki”. Nie jest to wypowiedź żadnego zakonnika, ale norweskiego biatlonisty wszech czasów, Ole Einara Bjoerndalena, który mając 40 lat nadal święci triumfy, podczas gdy rówieśnicy już dawno zawiesili karabin i narty na kołku. 
Skąd osobiście mimo upływu lat bierze Ojciec ten „ogień” w życiu konsekrowanym, który przekłada się na zaangażowanie w duszpasterstwo, aktywne działanie, bycie prawdziwym pasterzem dla powierzonych ludzi wedle swojego charyzmatu?

Fantastyczna jest ta myśl Bjoerndalena, całkowicie się z nim zgadzam. Pierwsi dominikanie uważali się za szczęśliwych, gdy brakowało im rzeczy koniecznych. A kiedy nie mieli już trudności i we wszystko pod dostatkiem byli zaopatrzeni, bracia obawiali się, że Pan od nich odejdzie. Jeżeli troska o życie zewnętrzne pochłania tyle czasu i sił, że cierpi z tego powodu życie duchowe, jest to niewątpliwie znak pewnych niedomagań wśród społeczności zakonnej.

Sam zauważyłem, że pewna surowość i ascetyczność bardzo służy człowiekowi. Mniej rzeczy go dekoncentruje, a w sercu pojawia się więcej swobody i pokoju. Przesyt w każdej dziedzinie życia jest zły. Dlatego jak tylko mogę, unikam wszelkiego luksusu w klasztornej celi, o który - wbrew pozorom - nietrudno. Kiedy człowiek wiele rzeczy dostaje od ludzi, zaczyna obrastać w niezdrowy nadmiar, traci lekkość i pokój serca.  

Zdrowe życie duchowe najłatwiej poznać po tym, że zmierza do prostoty i wiąże się z mądrą ascezą. Więcej jest upraszczania, a mniej komplikowania. I to nie tylko na modlitwie, lecz także w pracy, otaczających rzeczach, wypowiadanym słowie. 

Szatan skłania ludzi do robienia nie tylko złych rzeczy, ale również do zbyt wielu dobrych. Często w klasztorze, aby uzyskać czas na modlitwę, należy z czegoś zrezygnować, całkiem prawdopodobne, że także z niektórych dobrych działań. Kiedy jednak odpuści się samą modlitwę, sprawy będą mogły nawet świetnie posuwać się do przodu, ale człowiek utraci rzeczywistą płodność. Dla kaznodziei brak czasu na kontemplację i studium stanowi całkowitą klęskę. 

Jan Vianney nie był dobrym mówcą, jednak swojej głowy nie napełniał zbędnymi śmieciami, lecz modlitwą. Wybitny dominikański kaznodzieja Henryk Lacordaire, na którego kazania przychodziła cała intelektualna śmietanka XIX-wiecznego Paryża, gdy usłyszał kazanie proboszcza z Ars, miał powiedzieć do swego zażenowanego współbrata: „Chciałbym tak się jąkać”. 

Życie każdego chrześcijanina, nie tylko osoby konsekrowanej, to nieustanna walka o człowieka, walka dobra ze złem, o zwycięstwo w codziennych decyzjach, co wybiorę. Czego powinien wystrzegać się zakonnik, a o co dbać, by ciągle na nowo odnajdywać siłę i chęć, by mimo trudności wybierać rzeczy dobre i idące w kierunku ciągłego wzrost
u?

Może to zabrzmi jak truizm, ale im dłużej żyję w zakonie, tym bardziej przekonuję się, że najistotniejsza jest żywa więź z Jezusem, która wynika z kontemplacji. Dopóki człowiek nie spotka Chrystusa Zmartwychwstałego, nie zostanie apostołem. 

W moim przekonaniu mylą nam się w życiu konsekrowanym kategorie psychologiczne, np. nadmierny nacisk na samorealizację, z ewangelicznymi. W postawie bohaterów biblijnych nie istnieje pytanie: „czego chcę ja?”, ale: „czego Ty, Panie, chcesz ode mnie?”. Piotr, który ujrzawszy Jezusa na jeziorze, nie krzyczy: „Ja chcę do Ciebie przyjść”, ale: „Ty mi każ…”, czy Jeremiasz wołający: „Nawróć mnie, a ja wówczas będę mógł nawrócić się do Ciebie” – to kompletnie inna perspektywa. Z egocentryka człowiek nagle staje się teocentrykiem, kimś ukierunkowanym na Boga. 

Jeszcze nie tak dawno w naszym zakonie, który kocham całym sercem, w ślubach wieczystych mocno akcentowano śmierć. Mortem autem crucis – wierny aż do śmierci krzyżowej, czyli: muszę umrzeć, aby wydać plon. Dlatego ornaty, w których odprawiano Mszę Świętą były czarne. To miało przypominać wszystkim, że „konsekracja” wiąże się z poświęceniem Bogu. Do mnie już nic nie należy. Sukces, porażka, życie, a nawet śmierć od tej pory mają już inną perspektywę. 

Jeden z moich ulubionych proroków – Jeremiasz – umarł na wygnaniu w Egipcie z poczuciem przegranego życia. Przez swoich traktowany był jak zdrajca i kolaborant. Wszyscy apostołowie zostali męczennikami (według niektórych tradycji Jan również) – pierwsi chrześcijanie uważali taką śmierć za najwyższy wymiar wybrania przez Boga. Móc umrzeć dla miłości mojego życia to niezasłużony przywilej. Podobnie Karol de Foucauld, niezwykły święty XX wieku, ginie zabity przez człowieka, któremu wcześniej pomógł. W liście do swojego przyjaciela, księdza Caron, de Foucauld  wyznał, że owoc jego dziesięcioletniej pracy na Saharze wynosi „zero poważnych nawróceń”. Zazdroszczę im takiej wierności, ona bez łaski jest jednak niemożliwa. Oni byli wolni od zła i musieli być przeniknięci czystym światłem, które ma źródło w Chrystusie.

Wywiad ukazał się w czasopiśmie "Carissimus" wydawanym przez nowicjuszy
z Towarzystwa Jezusowego Prowincji Południowej. 



12 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Czytam Ojca teksty od roku. Często bardzo mnie poruszają, odnajduję się w nich, ale jeszcze nigdy niczego nie komentowałam. Należę do tych ze sporym dystansem do KK (szczególnie w Polsce) i to nie do końca z własnej winy - próbowałam kilka razy nawiązać kontakt. Nigdy nie usłyszałam: dobrze, że jesteś. Zawsze tylko pytanie: gdzie byłaś, jak cię nie było? Księża traktowali mnie z góry, nie słuchali, co do nich mówiłam, odpowiadali gotowymi formułkami. W KK czuję się skrępowana, obca, niechciana. Nie chodzę do kościoła, bo mnie tam nie chcą (taki za każdym razem otrzymuję przekaz). Życzę KK mniej władzy i pieniędzy, a więcej pokory i miłości. Może wtedy więcej księży by wyszło do ludzi - nie tych "idealnych", ale normalnych, którzy się starają i nie są źli tylko dlatego, że nie spełniają wszystkich wymogów. Często może nawet właśnie oni są bardziej głębocy i autentyczni, tylko w Kościole nigdy nie otrzymują szansy, żeby się wykazać:( Łatwiejsi w obejściu są ci, którzy się nie buntują.
Patrycja

Anonimowy pisze...

" Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie. " Mt 23,9
do Ojca tego w niebie mówimy Ojciec, tu wystarczy ojciec

Anonimowy pisze...

W pełni się zgadzam, aczkolwiek kierowałam to zdanie bezpośrednio do ojca Krzysztofa, a w takim wypadku adresata pisze się wielką literą.
Patrycja

Anonimowy pisze...

tak, bo "o" czy "O" ma największe znaczenie w wypowiedzi Patrycji...
chyba właśnie to miała na myśli gdy pisała o nawiązywaniu kontaktu z katolikami ;)

piotrek pisze...

Niech ten piękny dominikowy duch wędrowania do miejsc, gdzie ludzie spragnieni są nadziei, rozlewa się obficie w Waszym zakonie. Z serca tego życzę!

Anonimowy pisze...

Widać, Zakon Kaznodziejski nie zmurszał do końca skoro powołania są :)
Ogół niczego nie może podtrzymywać, ale mogą to robić konkretne osoby, świadome i wierne swoim wyborom. To one, poprzez swoją wiarę i autentyczną więź z Bogiem, mogą być ogniem który zapala innych. Przyciąga.
Kaznodziejstwo wędrowne nigdy nie było nieograniczone strukturą. Ale św. Dominikowi i jego następcom udało się rozszerzyć wąskie rozumienie tych struktur.

Co do "ojcowania", to można używać jeszcze słowa "brat" :)
Obecny następca św. Dominika brat Bruno, często zwraca uwagę na to, zwłaszcza kiedy ktoś chce jemu "ojcować". Przyzwyczajenia można zmienić ;)

Anonimowy pisze...

Patrycjo, to nieprawda, że w Kościele Cię "nie chcą"! To że jeden czy drugi kapłan w danej chwili nie umiał (bądź nie chciał) powitać Cię z otwartymi ramionami, nie oznacza wcale, że Bóg Ciebie tam nie chce. Bo chce i najwidoczniej Cię tam zaprasza, skoro już kilka razy odczuwałaś pragnienie zbliżenia się do KK. ;) A skoro Bóg chce, żebyś się do Niego zbliżyła, to jakie przy tym ma znaczenie nieodpowiednia postawa jakiegoś księdza, równie grzesznego i ułomnego jak Ty, ja i każdy z nas...?
Może dobrym sposobem byłoby poszukanie w okolicy jakiejś prężnie działającej wspólnoty (duszpasterstwo akademickie, wspólnota małżeństw, itp.)? Przeważnie ludzie w takich grupach (i ich duszpasterze) są bardziej otwarci i bardziej starają się kierować właśnie miłością, niż przeciętny polski katolik (albo, co przyznaję ze smutkiem, często tylko "katolik").
Asia

makroman pisze...

Wędrowny kaznodzieja.... niestety, katolickiego jeszcze nie spotkałem, (no może poza tymi z pielgrzymek, czy szlaku św. Jakuba), a szlaków przeszedłem wiele.

Anonimowy pisze...

Dziękuję, Asiu.
Patrycja

Anonimowy pisze...

Patrycjo przepraszam za to że nie umiemy żyć miłością.
Krzych

Maria pisze...

Partycjo,
może fakt, że tutaj jesteśmy razem to krok w dobrą stronę. Nie zniechęcaj się, proszę. Szukaj, bo warto. Biegnę dziś na Eucharystię. Będę o Tobie pamiętać. Odezwij się czasem.

Magdalena. pisze...

Patrycja,
nie zniechęcaj się. Bóg chce Ciebie mieć przy sobie - jestem pewna.
pozdrawiam!

Prześlij komentarz