niedziela, 12 marca 2017

Był moim duchowym mistrzem

Mija siódmy rok od śmierci o. Joachima Badeniego. Wiele osób twierdzi, że mocno doświadcza jego wstawiennictwa. Ja również. 






"Raczej nie zostanę świętym, bo mnie ludzie denerwują" - powtarzał dziennikarce. Zakonna księga zmarłych jednak odnotowała: "Zmarł w opinii świętości". Mija siódmy rok od śmierci o. Joachima Badeniego (+11 marca 2010),  wiele osób twierdzi, że mocno doświadcza jego wstawiennictwa. Ja również. 

***

Istnieje rodzaj duchowej jedności, który wymyka się słowom. Żyjąc z mnichami w kontemplacyjnym klasztorze poza Polską nie znałem obowiązującego tam języka. Siedem razy dziennie spotykałem się z nimi na wspólnych modlitwach, w milczeniu jadłem posiłki, po śniadaniu słuchałem komentarzy Opata do reguły, uczestniczyłem w wykładach magistra nowicjatu dla braci w formacji. Nie rozumiałem wszystkiego, jednak sama obecność mnichów o nad wyraz pogodnych twarzach, napełniała mnie pokojem. Fizyczna praca także odbywała się w ciszy, uwalniając od presji zapełniania przestrzeni słowami, bycia błyskotliwym czy towarzyskim na siłę. 

Po kilku dniach odkryłem, że mnisi swoim milczeniem wskazują na coś więcej: "Nie musisz nam niczego udowadniać, nikt tego od ciebie nie oczekuje. To tylko odwracanie uwagi, które odbiera wewnętrzny ogień Ducha. Wystarczy, że jesteś i żyjesz jak my. Głębokie porozumienie wykracza poza słownik wyrazów".

Tego rodzaju jedności, doświadczam także z wieloma moimi braćmi w zakonie.

Poczucie duchowej bliskości towarzyszy mi także podczas wspólnej adoracji w ciszy. Bywają Eucharystie, kiedy odczuwam z uczestnikami przedziwną więź. Modlitwa, jakby sama się unosi. Ale gdyby ktoś chciał mnie o to zapytać, prosił o wytłumaczenie, najprawdopodobniej bym się wycofał, nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów. Im bardziej chciałbym to wyrazić, tym większe towarzyszyłoby mi poczucie nieadekwatności. 

Takie rzeczy można zrozumieć jedynie przez doświadczenie. 

***

Kiedy o. Joachim Badeni potrzebował stałej pomocy, wraz ze współbratem zgłosiliśmy się do magistra studentatu z prośbą, aby wyznaczył nas do opieki. Byłem wówczas dominikańskim studentem. Możliwość systematycznych wizyt u o. Joachima z jednej strony pociągała, ale też onieśmielała. Wiele o nim słyszałem wcześniej i bałem się, że widząc jego codzienne słabości i poznając go od tej ludzkiej strony, cała ta aura "świętości" czy "tajemniczości" szybko zaniknie. Stało się jednak na odwrót. Patrząc na momenty niemocy, zmagań ze sobą samym, ale też widząc cierpliwość w nieustannym przekraczaniu swoich ograniczeń, stał mi się jeszcze bliższy, bardziej prawdziwy. Zrozumiałem wówczas wyraźnie, że nasz charakter Panu Bogu w niczym nie przeszkadza, aby zrobić z nami coś cennego. 

Spotkanie z o. Joachimem sprawiało, że człowiek wracał jakby inny. Miał w sobie więcej wiary, pokoju serca, naturalnej pogody ducha.  

- Zwykły człowiek bywa fascynujący, a co dopiero Jezus! Lecz różnica między zauroczeniem Bogiem, a człowiekiem polega na tym, że ludzka fascynacja często zniewala, boska - nigdy, wręcz przeciwnie, przywraca nam wolność - powiedział dziennikarzowi.

Był dla mnie mistykiem, kimś kto potrafił zanurzyć się w Panu Bogu i trwać w Jego obecności w sposób tak naturalny, jakby się Go widziało. Nauczał, że to doświadczenie jest możliwe dla każdego, kto tylko został ochrzczony. Mistyka wiązała się z codziennością. Dzięki temu każdy dzień można przeżywać na nowo, z wdzięcznością, w świeży sposób. Był jednak bardzo nieufny wobec wszelkich wizji, duchowych egzaltacji, objawień, teatralnych emocji. Trzeźwość, przytomność, brak użalania się nad sobą, ofiarność, zakorzenienie w tym co teraz, były dla niego autentycznymi owocami kontemplacji. 

- Cały czas czuję świętość Boga w sobie - wyznał. - Wyraźnie. Nie dlatego, że jestem doskonałym, świątobliwym zakonnikiem, tylko że mieszka we mnie Bóg. - Czuję to wyraźnie. Świętość Boga czuję bardzo wyraźnie, tak jak widzę ten stół. Ale z tego nie wynika, że ja jestem święty.

Z początku przychodziłem do jego celi z przygotowanymi wcześniej pytaniami. Sprzątałem celę, robiłem zakupy, goliłem głowę maszynką bez nasadki, pytając jednocześnie o sprawy, które z perspektywy młodego dominikanina wydawały mi się najbardziej istotne. Czy można widzieć Boga już tutaj na ziemi? Jak można rozpoznać czy doświadczenie duchowe jest prawdziwe? Czy człowiek niewierzący może żyć z Chrystusem nie wiedząc o tym? Czy buddysta może być zbawiony? Czy zakonnik może przyjaźnić się z kobietą? Co najbardziej fascynuje go w Mistrzu Eckharcie? Jak być z ludźmi, a jednocześnie nie stracić Boga?

Ojciec Joachim miał dar odpowiadania prosto, ale wyjątkowo trafnie. Miał w sobie świeżość spojrzenia i często towarzyszył temu subtelny humor. 

Bardzo szybko przestałem jednak pytać, a nawet było mi wstyd, bo złapałem się na tym, że chciałem mówić zbyt wiele. A przecież nie to było najważniejsze. Najcenniejsza okazała się sama obecność. Momenty ciszy, w których słowa są już niepotrzebne. 

Istnieje pewien rodzaj bliskości, który wyczuwa się z ludźmi "podobnego ducha". Nic nie musisz mówić, a ten człowiek jest dla ciebie jak brat. Sama obecność przynosi pokój. Tak właśnie zapamiętałem o. Joachima Badeniego. 

Po siedmiu latach od swojej śmierci spogląda na mnie z czarno-białego zdjęcia, stojącego przy biurku w mojej klasztornej celi. Jego zdjęcie towarzyszy mi także we wszystkich rekolekcjach, które głoszę, a niewielki skrawek habitu noszę przy sobie jak cenną relikwię. 

Ten rodzaj duchowej bliskości zawsze wymyka się słowom. 

***

Trzech ojców każdego roku odwiedzało św. Antoniego i dwóch z nich rozmawiało z nim o swoich myślach i o zbawianiu swoich dusz, a trzeci zawsze milczał i nie pytał o nic. Po długim czasie abba Antoni powiedział do niego:
- Często przychodzisz mnie odwiedzić, ale nigdy o nic mnie nie pytasz. 
- Ten mu odrzekł:
- Wystarczy spotkać się z tobą, ojcze. 


fot. Norbert Kuczko OP, Magdalena Skowronek

9 komentarzy:

agi pisze...

Każdy tekst ojca napełnia moje serce pokojem, nie potrafię wyrazić słowami - dlaczego, wciąż chcę więcej i więcej. Dziękuję

Tomek pisze...

Gdy człowiek doświadczył/doświadcza bezwarunkowego przyjęcia w swym człowieczeństwie, to wtedy pozostaje mu już tylko być obecnym...lecz, czy aby na pewno wiem co mówię?

«Rabbi, dobrze, że tu jesteśmy...»

Tomek pisze...

Myślę, że tym unikalnym "doświadczeniem przyjęcia" można, a nawet trzeba się dzielić, czy wręcz zarażać na zasadzie "łańcucha zawierzenia".

«Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli» (J 20, 29)

Anonimowy pisze...

Chciałbym zauważyć, że Bóg także pragnie być przyjęty, podobnie jak człowiek. Wygląda na to, że zdradzają nas wspólne pragnienia?

Anonimowy pisze...

Kiedyś pisałem "szkoda,że Ojca tak mało w Internecie", teraz uważam ,że to jest jednak plus.Dzięki temu bardziej wczytuję się w każdy nowy tekst i to nie jeden raz.Jeśli istnieje taka możliwość dobrze by było wydać teksty z tego bloga w formie książki.Pozdrawiam

Unknown pisze...

Bo to geny... Bóg jest naszym Ojcem.

Anonimowy pisze...

Istnieje pewien rodzaj bliskości, który wyczuwa się z ludźmi "podobnego ducha". Nic nie musisz mówić, a ten człowiek jest dla ciebie jak brat. Sama obecność przynosi pokój.
!!!

Anonimowy pisze...

Ciekawe czy wyrzucał ludzi bo już mu się sprzykrzyło z nimi rozmawiać. Ciągle jakieś problemy, smuty,można mieć dość. Jeszcze piękne młode kobiety to można zdzierżyć ale jak nie? Tak tylko kroplą żółci płótno przepalam. Potrzebni są ludzie którzy wezmą z głowy trochę gruzu. Żeby dało sie spokojnie coś zbudować. Albo chociaż oczyścić.
Dobrze jak mądrzy, dobrze jak święci.
Z plecami zwykle rozmawia się dosyć ciężko.
Ale to przecież ludzkie prawo. Mówić nie i z niczego się nie tłumaczyć.

Anonimowy pisze...

Tak sie już ludzkich plecków w różnorodności naoglądawszy można wrócić do tego co zwykle ulgę przynosi. Do grzbietów. Książek.

Prześlij komentarz