sobota, 30 czerwca 2012

Chcę tego co każdy. Tylko sto razy mocniej

Kilka dni temu pewna trzydziestolatka umówiła się na randkę z chłopakiem. Początek wydawał się obiecujący, do czasu...












Kilka dni temu pewna trzydziestolatka umówiła się na randkę z chłopakiem. Początek wydawał się obiecujący, do czasu, gdy została zaproszona do stolika, na którym pojawiły się jedynie dwa tymbarki. Być może oczekiwała czegoś innego, ponieważ poczuła się bardzo rozczarowana. Zrezygnowana i zniechęcona nietypowym początkiem znajomości otwiera kapsel i czyta: "Totalna klapa. Ewakuuj się".

I jak teraz wytłumaczyć, że to przypadek lub tylko zbieg okoliczności?

***

Jutro wyjazd na zlot młodzieży z dominikańskich duszpasterstw, gdzie poproszono mnie o  poprowadzenie warsztatów, później autostopowe rekolekcje. Kto miałby jeszcze ochotę powinien skontaktować się z organizatorami. Dzisiaj ostatni dzwonek. http://www.facebook.com/PiekneStopy

"Żyć tak, że już bardziej nie można" - znalazłem na fejsbuku pewnej świetnie zapowiadającej się lekarki, która jakiś czas temu wróciła z Kalkuty. Szukałem inspiracji dla młodzieży na Jamną i chyba ją właśnie znalazłem.

Tak żyć, że już bardziej nie można.





I jeszcze filmik o wolnych ludziach, który przed momentem pokazał mi o. Adam Wyszyński OP. Wpadł do celi jak burza z okrzykiem: "Musisz to zobaczyć!"

Podobno Pan Bóg nie daje człowiekowi pragnień, których nie mógłby wypełnić...




81 komentarzy:

Mikołaj pisze...

Powodzenia na zjeździe młodzieży, będę pamiętał o Ojcu w modlitwie.

Wpis... może to zbieg okoliczności, a może właśnie znak z Góry, czasem ciężko to odróżnić.

A filmik - świetny, też wierzę, że Bóg nie daje pragnień, których człowiek nie mógłby zaspokoić.

+ Serdeczności!

nikt pisze...

Ale to tylko "podobno"...

o. Krzysztof pisze...

To cytat doktora kościoła, więc raczej nie "podobno"

basiek pisze...

Chyba tym wpisem Ojciec wszystkim nam życzy by nauczyć się "żyć tak że już bardziej nie można" świetne słowa.
Powodzenia również dla Ojca,to ja też będę pamiętać o Ojcu w swojej modlitwie.:)

Zuza pisze...

A może jednak "podobno".... Bo z drugiej strony dając pragnienia, zmusza nas niejako, może inaczej - motywuje - do modlitwy, by te pragnienia stały się rzeczywistością. Ktoś powiedział, że Pan Bóg wysłuchuje wszystkich modlitw, tylko czasem mówi: nie... Bo przecież ma dla nas lepszy plan, prawda?

basiek pisze...

Dla mnie właśnie czyjaś choroba stała się dużą wręcz wielką motywacją do modlitwy czasami dziwnej i niepoukładanej w jednym wypadku właśnie została wysłuchana i na pewno Bóg miał w tym swój udział a z tym drugim to jest gorzej ale będę próbowała aż do skutku a potem pomyśle o sobie:)

o. Krzysztof pisze...

nikt nie mówił, że wszystkie tutaj :)

TomWaits pisze...

Zuza, podoba mi się Twój tok rozumowania.

Zuza pisze...

Mam pragnienia, które, ciekawa jestem, czy można wypełnić tam.... Bo wydaje mi się, że jeśli dostaję pragnienie, które nie spełnione daje mi poczucie nieszczęścia, a przecież Pan Bóg chce, żebym była szczęśliwa, to coś mi tu nie gra... Pewnie, że wiele rzeczy widzimy dopiero z perspektywy, i pewnie po latach się okaże, że Jego NIE było tym, co jednak dało szczęście, bo realizacja mojego pragnienia to dopiero byłaby katastrofa, ale dzisiaj o tym o nie wiem. I dzisiaj nie jestem w pełni szczęśliwa, nie mając tego, o czym pragnę. A pragnę już ogromnie długo. I kiedy widzę, że moje pragnienia realizują się u kogoś, kto ich nie chce lub nie czeka na nie tak, jak ja, to jest raczej frustrujące niż budujące. Ale niezbadane są wyroki Boskie. I niezrozumiałe. Dlatego się buntuję i kłócę. Podobno Pan Bóg woli tych, co się z Nim kłócą, bo dopiero wtedy "podobno" poważnie się z Nim rozmawia. Może coś wskóram...

TomWaits: Mnie też ;) Dzięki!

Zuza pisze...

Czyli tak: Pan Bóg nie daje pragnień, których nie mógłby wypełnić, ale proszony o ich realizację, czasem mówi:nie, bo uważa, że coś innego będzie dla mnie lepsze, bo ma inny plan. To po co dał pragnienie? Z drugiej strony: proście, a będzie wam dane. Sprawdza moją wytrwałość, wierność, cierpliwość? To prosić z nadzieją, że spełni czy czekać na Jego plan i się nie frustrować? Przyznam szczerze, że jestem na etapie, na którym zgłupiałam...

TomWaits pisze...

No właśnie, wszystko zależy od tego na czym się koncentrujemy. Na porażce i pytaniu: "Dlaczego ja" czy może "Ok, Panie Boże, idziemy dalej"

nikt pisze...

Doktor, nie doktor, jednak użył słowa "podobno", a nie "na pewno". Chociaż... pewność co do wszystkiego, będziemy mieć dopiero po śmierci. Co do pragnień - Zuza, dobrze napisałaś, mam podobnie :) Co prawda, z upływem czasu co raz mniej buntu, a co raz więcej rezygnacji :)

TomWaits pisze...

"Podobno" pochodzi od o. Krzysztofa, a cytat z tego co pamiętam to słowa Teresy Wielkiej lub z Lisieux.

nikt pisze...

No tak, "podobno" jest od Ojca. To Małej Tereski: "Pan Bóg nie daje nigdy pragnień, których by nie mógł czy nie chciał urzeczywistnić". Trochę jaśniej teraz. Chyba.

Zuza pisze...

Oczywiście nie chodzi o to, żeby się pożalić, żeby było jasne:). Mam tylko przykład na sobie, a mogę też i mnożyć w otoczeniu, że słowa słowami, a życie życiem. Że często jesteśmy jak ten niewierny Tomasz i wiele sytuacji jest dla nas bardziej klarownych, realnych i pewnych, gdy ich doświadczymy na własnej, a cudzej skórze czy w cudzej mowie. Ja też zawodowo pracuję słowem i wiem, że przede wszystkim daje ono nadzieję, ma za zadanie zmotywować do walki, do tego, żeby nie spocząć na laurach, by znaleźć w sobie siłę do działania. Ma podtrzymać wolę zmiany i podjęcia kroków, które do tej zmiany doprowadzą. Jednak jego zderzenie z rzeczywistością bywa niejednokrotnie weryfikatorem naszych oczekiwań.

Mam ogromny dylemat co do modlitwy. Nie neguję jej siły i mocy, skądże, jestem o jej działaniu mocno przekonana, tylko problemem dla mnie jest to, jak się modlić, o co, kiedy, ile? Tak, jak napisałam: modlić się i nie ustawać w modlitwie czy przyjąć, że On i tak ma wobec mnie plan, który zrealizuje bez względu na moje prośby i błagania? To pierwsze ciągle żywi we mnie nadzieję, drugie oszczędza rozczarowania i chroni przed frustracja. Owszem, nieodłącznie wiąże się to z moją sytuacją, ale jest motywem napędzającym wewnętrzne zmagania, prowadzące, mam nadzieję, do wzrostu:), czego sobie i Wam wszystkim z całego serca życzę :)

Serdeczności Kochani!

Jola F pisze...

Cudowne to latanie! Jak pięknie niesie ich wiatr!Dobrego czasu tam gdzie jedziesz. ;-)

basiek pisze...

Każdy z nas się jakoś modli choć są i tacy którzy się nie modlą bo nie chcą albo uważają że i tak to nic nie da i nic nie zmieni w ich życiu ,ja też nie raz się zastanawiam czy dzisiejsza modlitwa była dobra czy nie, może jutro spróbuje inaczej ,lepiej a może za mało dziś się modliłam itp.
A jeżeli chodzi o dokonanie wyboru o co lub za kogo w pierwszej kolejności się modlić to sama czasami nie wiem bo nasuwa nam się wiele myśli i potrzeb ale robimy jakiś wybór bo ktoś tam...pomaga nam w tym :)Pozdrawiam

DR pisze...

podobno w życiu nie ma przypadków..filmik świetny, owocnych i inspirujących warsztatów:)
pozdrawiam

Aleks pisze...

Genialne obrazki, genialny filmik :)
Ja dziś trafiłam na podobny:
http://www.youtube.com/watch?v=yKWoPlL2B8I&feature=g-feat
Ale Ojca film zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie :) Pozdrowienia dla wszystkich !

siedem lat tłustych pisze...

Niezła historia z tymbarkiem :)

katolik pisze...
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
o. Krzysztof pisze...

@Katolik: wszystkie wpisy reklamujące ruchy schizmatyczne będą usuwane z tego bloga.

Katolicy, w przeciwieństwie do bractwa św. Piusa i sedewakantystów wierzą, że Duch Święty działa w Kościele nieustannie (także po Soborze Watykańskim II).

seszelka pisze...

Rewelacyjny filmik :) Oglądając go przyszła mi do głowa taka myśl, że jesteśmy CUDEM :) I Życie jest cudem. Jakie by nie było!

O_N_A pisze...

Właśnie, jeśli już mowa o bractwie św.Piusa: czy oni działają "legalnie"? Tzn. czy np. uczestnictwo we mszy św. sprawowanej przez kapłanów z tego bractwa jest dozwolone i ważne?

Mati pisze...

a mnie mama na rekolekcje paralotniowe nie puści, buuu... :(

Anonimowy pisze...

Mati, nie martw się znajdziemy sposób :)

TomWaits pisze...

Rekolekcje na paralotniach!!!!

Zuza pisze...

@Seszelka: http://www.youtube.com/watch?v=3LHBg5rgiI4&feature=related ;)

Dobrej niedzieli!

seszelka pisze...

@Zuza: Piosenka jak najbardziej w temacie. kojarzy mi się z ostatnim odcinkiem Magdy M ;) Ale słowa ma fenomenalne - aczkolwiek proste :)

Pozdrawiam!

Mgiełka pisze...

@Zuza "Podobno Pan Bóg woli tych, co się z Nim kłócą, bo dopiero wtedy "podobno" poważnie się z Nim rozmawia"
Dobrze,że użyłaś słowa "podobno" a nie np "z pewnością" Wolę wierzyć,że Pan Bóg tak samo traktuje tych co się z nim kłócą jak i tych co rezygnują z walki i nie potrafią nawymyślać mu. Ojciec Krzysztof też boi się tych co się nie buntują, bo nie wiadomo co myślą i trudno z nimi nawiązać kontakt(tak usłyszałam w polecanej na blogu audycji). Więc dobrze, że nam się tylko wydaje, że wiemy jaki Bóg i co woli. Wycofani nie buntownicy to też Jego dzieło.

Anonimowy pisze...

pragnełam czegoś i się o to każdego dnia modliłam, a modliwta nie została wysłuchana w taki sposób jakbym tego oczekiwała... dlatego sobie myślę że jak będziemy się gorąco modlić za innych Bóg da nam to co dla nas jest dobre :D

Anonimowy pisze...

... zapomniałam dodać że najalepiej się modlić na adoracji... Bóg lepiej widzi :)

basiek pisze...

@Anonimowy mam to samo też się modliłam i modlę za siebie i proszę o coś ale ostatnio coraz częściej modlę się za kogoś bo wydaje mi się że jest to bardziej ważne w danej chwili a moja własna prośba do Boga jest na szarym końcu ale może tez ją usłyszy:) Miłej niedzieli dla wszystkich

basiek pisze...

A może Duch Św. natchnie kogoś kto się za nas pomodli jak my modlimy się za innych?

Anna K. pisze...

Jeżeli chodzi o modlitwę, to ja wierzę, że Bóg wysłuchuje ludzi, i że mogą tez pomóc święci.

Bardzo trafne wydaje mi się to, co kiedyś pisał o. Krzysztof, że "święci sami nas znajdują". Mnie też właśnie tak znajdują święci. Jakiś czas temu, właśnie kiedy zaczął się dla mnie bardzo, bardzo trudny czas (3 miesiące temu) znalazł mnie św. Jacek - trochę za pośrednictwem artykułu o. Krzysztofa, a trochę z takiego powodu, że na artykuł natrafiłam dzień czy dwa po tym, jak modliłam się (sama nie wiem skąd mi to przyszło) do św. Jacka w Wielką Sobotę. Poprosiłam gorąco (i nadal proszę) św. Jacka o opiekę i o pomoc i czuję jak bardzo ten święty mi pomaga i jak okazuje mi, że jest ze mną, i że mi pomaga. Z uwagi na to, że św. Jacek wiedział (tak sobie to tłumaczę), że po przeczytaniu artykułu o. Krzysztofa po jego opiece spodziewam się dziwnych i dramatycznych wydarzeń, to kilka takich wydarzeń właśnie nastąpiło i nie mogłam się mylić co do nich, bo były to BARDZO nietypowe zdarzenia i miały wyraźną dramaturgię, a nawet jedno było (nie przesadzam!) mrożące krew w żyłach (spotkanie z dzikiem, który był o 2 metry ode mnie), natomiast, co charakterystyczne, nic mi się nie stało, za to wiele dzięki tym zdarzeniom zrozumiałam. Równolegle św. Jacek opiekuje się mną na inne sposoby i jak gdyby okazuje, małymi zdarzeniami, że jest, i że mi pomaga. Jestem mu bardzo wdzięczna!!!!!
A wczoraj miałam takie dość smutne zdarzenie związane z moim byłym mężem i moimi skomplikowanymi uczuciami do niego i byłam mocno załamana, a dziś pojawiła się u mnie nieoczekiwanie moja znajoma, która dała mi medalik ze św. Ritą i modlitwę do niej, które specjalnie dla mnie przywiozła z Włoch! Pomodliłam się modlitwą do św. Rity i powierzyłam jej swoje prośby i jestem przekonana, że oto św. Rita mnie znalazła i chce mi pomóc. Wierzę, że Bóg zsyła pomoc i świętych i dobrych ludzi i nie zostawia człowieka samego. CDN

Anna K. pisze...

CD. Jeżeli chodzi natomiast o samo wysłuchiwanie modlitw przez Boga, to ja osobiście mam takie dwie jakby teorie:

1. Zaufanie i spokojne czekanie co będzie. Czasem pragnienia spełniają się, jak człowiek po prostu powierzy Bogu swoje sprawy, a następnie o nich jakby zapomni, po prostu odda je Bogu, który wie o co chodzi. A następnie modli się, ale trochę tak na zasadzie, że "cokolwiek będzie, to na pewno będzie dobrze, bo Bóg mnie kocha". Jest to takie wielkie zaufanie do Boga. I bywa, że właśnie wtedy to coś, czego ten ktoś pragnie, choć wydaje się niemożliwe, spełnia się.

Ilustracją może być prawdziwa historia takiego chłopca, o którym był film "Pocztówki szczęścia". Ten chłopiec miał nowotwór mózgu, ratowano go, ileś miał operacji, ale rokowania były zawsze złe, a przy operacjach ryzyko, że umrze, albo jak przeżyje, to będzie rośliną. I ten chłopiec zawsze mówił rodzicom, żeby godzili się na operację i pocieszał ich, bo on "wiedział", że wyjdzie z tego, tylko musi być cierpliwy. Mówił, że wie, że będzie jeszcze grał w piłkę i będzie 100% zdrowy. I tak się stało, a lekarze byli zdumieni, że ten nowotwór o typie "potworniak" zamienił się w inny, o typie "perła" i był łatwy do usunięcia. Nagrywali operację na video, a jak odtworzyli potem taśmę, to zauważyli, że do pewnego momentu nagrywało się, potem jak otworzyli czaszkę czy coś, to przestało się nagrywać, a potem wznowiło się. Mówili, że "Bóg nie chce nagrywać na video jak sprawia cud". Tu chodzi mi o postawę tego chłopca. Wiedział, że może być różnie, nie miał danych, ale czuł, że będzie zdrowy i po prostu cierpliwie znosił wszystkie cierpienia i oczekiwał kiedy będzie grał w piłkę.

Podobna ilustracja, na kazaniu ksiądz opowiadał o tym jak matka miała syna alkoholika i robiła wszystko, modliła się, prosiła go itp., ale on zapadał się głębiej w nałóg. No i w końcu przestała i po prostu spokojnie modliła się codziennie. On ją widział jak wracał do domu (w różnym stanie) zwykle jak klęczy w kuchni między lodówką a stołem i ma tam obrazek i modli się do M. Bożej. Nie mówiła mu już słowa o jego piciu itp., normalnie żyła, a tylko modliła się. I doznał nagle uzdrowienia z nałogu. Nie wiem czy umiem przekazać tę postawę zaufania, która bije z tych 2 przykładów. Bardzo się o taką postawę staram.

2. Powiedzenie Bogu czego się pragnie, z zaufaniem, a wręcz z terminem "na kiedy".
Ilustracja: w książce "Ocalona, aby mówić", która jest autobiografią takiej dziewczyny, Immaculee Ilibagiza, która przeżyła rzeź w Rwandzie (uwaga: teraz będzie spojler) jest mowa o tym, że ta dziewczyna, po swoim ocaleniu i po zakończeniu wojny poprosiła Jezusa o dobrego męża. Powiedziała Mu precyzyjnie jaki chciałaby, żeby ten przyszły mąż był i powiedziała też tak: "Jezu, ja wiem, że Ty mi niczego nie odmówisz, wiesz, że chciałabym, aby pojawił się w moim życiu ten dobry człowiek, który zostanie moim mężem. No to po co czekać? Skoro i tak sprawisz to, o co Cię proszę, to chciałabym, abyś to sprawił w ciągu najbliższych 6 miesięcy, bo po co dłużej czekać?" I tak się stało. Pojawił się kompletnie nieoczekiwanie taki kandydat, którego sobie wymyśliła, zakochał się w niej i oświadczył. Pan Jezus zmieścił się w terminie. Identycznie niemal ta dziewczyna zrobiła, żeby mieć pracę taką, jaką sobie wymarzyła i Pan Bóg jej wysłuchał, choć dla Rwandyjki, która nie ma grosza przy duszy itp., marzenie o takiej pracy miało szanse spełnienia bliskie zeru. A jednak spełniło się.

A więc mnie te 2 tory proszenia Boga o coś bardzo podobają się. Ich wspólnym mianownikiem jest chyba bezgraniczne zaufanie do Boga.
Pozdrawiam

Anna K. pisze...

PS. Zapomniałam dodać, że w tym przykładzie z matką modlącą się za syna w kuchni przy lodówce, to ona modliła się na różańcu.

Anna K. pisze...

PSS. Dla ścisłości, ten mój bardzo trudny czas zaczął się 3 miesiące temu (31 marca), natomiast na artykuł o. Krzysztofa natknęłam się w kwietniu, po Świętach Wielkanocnych, a ostatecznie o pomoc św. Jacka zdecydowałam się poprosić w okolicy weekendu majowego i od tego momentu zaczęły dziać się właśnie te niezwykłe rzeczy potwierdzające pomoc i obecność świętego w moim życiu. Tak więc jak gdyby ta pomoc datuje się od 2 miesięcy (tak formalnie, a przecież święty z pewnością pomagał mi i wcześniej, bo do niego okazjonalnie też się zwracałam w modlitwie).

To tak uzupełniając.

Zuza pisze...

@Mgiełka: Fragment, który przytoczyłaś z mojej wypowiedzi, pochodzi z konferencji ks. Pawlukiewicza, kiedy to przytaczał z Pisma św. przykłady postaci kłócących się z Panem Bogiem. Np.Jonasz wysłany do Niniwy - wcale nie miał ochoty tam iść, wzbraniał się jak mógł, mówił: nie pójdę!, a Bóg cierpliwie nakazywał po raz kolejny: pójdziesz... Tam właśnie padło takie zdanie, że Bóg woli, kiedy ktoś się z Nim kłóci niż układnie zgadza na wszystko, co On rozkaże.

Może coś w tym jest...

Anna K. pisze...

Z tym "kłóceniem się", to chyba dość ostrożnie należy podchodzić do tego słowa - moim zdaniem Jonasz w głębi duszy chciał współpracować z Bogiem, chciał nawet pojechać tam, gdzie go Bóg posyłał, ale po ludzku odczuwał opór, nie potrafił poradzić sobie ze złymi wspomnieniami z poprzedniej wizyty (chyba?), może nawet czuł strach przed tym miejscem. I po prostu miał w sobie te wszystkie uczucia, ale nie było to takie dosłowne "kłócenie się z Bogiem", tylko raczej (ja bym to tak widziała przynajmniej) przyznanie się do tego, że ma te opory przed realizacją misji, i że po prostu on NIE CHCE tam się udać.

Co do ks. Pawlukiewicza, to słuchałam sporo jego kazań na stronie www.kazaniaksiedzapiotra.pl i są w nich czasem dobre treści, jednakże uważam, że naprawdę trzeba brać wielką poprawkę na to, że ten ksiądz czasem lubi "pojechać po bandzie" i na przykład wygłaszać z przekonaniem teksty o tym jaki jest Bóg albo co Bóg myśli, co lubi itp. (tu: "Bóg woli kiedy ktoś z Nim się kłóci niż coś tam" albo inny tekst: "Bóg jest daltonistą. Gdyby teraz wszedł na naszą mszę, to może zobaczyłby ze 3 osoby, które się modlą prawdziwie, a innych by w ogóle nie widział"). To są, uważam, bardzo duże nadużycia, a ks. Pawlukiewicz z taką właśnie swadą i pewnością siebie mówi różne rzeczy w imieniu Boga!

Podobnie ma fiksację na temat przedstawiania seksu jako stworzonego do kuszenia ludzi do grzechu. Przedstawia wszystko, co związane z pożądaniem (o ile nie dotyczy to małżonków sakramentalnych oczywiście) jako li i jedynie słaby punkt człowieka, przez który człowiek może upaść. Jest to jednakże, uważam, zbyt duże uproszczenie, a to jest ulubiony motyw kazań (w każdym kazaniu pojawiają się takie słowa-straszaki związane z seksem).

Jeszcze mam zastrzeżenie co do tego, że kazania ks. Piotra mówione są tak, jakby 100% słuchaczy to byli małżonkowie albo w ostateczności kawalerowie i panny, którzy zaraz wejdą w sakramentalny związek małżeński, a także, last but not least, osoby wyłącznie zmotoryzowane, doskonale czujące metafory księdza związane z jazdą samochodem, utrzymaniem samochodu, ubezpieczeniem go, naprawami itp. To mnie - osobę mającą prawo jazdy, a pozbawioną samochodu przy rozwodzie i nie mogącą sobie na niego finansowo pozwolić - bardzo denerwuje. A przecież i inni ludzie nie mają samochodów. Okropne są te metafory jak to fajnie się jedzie samochodem itp. :((((((

Natomiast, pomimo tych zastrzeżeń widzę w tych kazaniach też mądre i pozytywne treści, tylko niestety trzeba je według własnego rozumu oddzielać od tych złych treści (np. od tego mówienia autorytarnie jaki jest Bóg, co lubi, czego nie lubi, jak działa itp.). Tak więc uważam, że nie można tych kazań słuchać z pełnym zaufaniem, tylko właśnie z czujnością i oddzielać to, co jest pozytywne od treści będących nadużyciem.

To tak chciałam ostrzec ewentualnych słuchaczy tych kazań.

Mgiełka pisze...

@Zuza: Chciałam tylko powiedzieć, że pragnę wierzyć w Boga, który sobie nie wybiera kogo woli - kto mu przypada do gustu, a kto nie.

Anonimowy pisze...

@ O_N_A
o.Marek Blaza SJ pisał że kapłani Bractwa jako suspendowani nie mają prawa sprawować sakramentów. To po co się pchać w takie kwiaty?
Jeżeli coś mieszam mam nadzieję ze ktoś mnie poprawi.
Pytam po co i nie pytam złośliwie. O.Kowalczyk SJ, /gdzieś na Opoce jest ten tekst/ że można wpaść, ale nie brać pełnego udziału. Na zasadzie pójdę obejrzę.
Pytam, bo jeśli nie idziesz w koszulce "Obserwator, udział eksperymentalny" to patrzący na ciebie nie będą się być może zastanawiali po co tam poszłaś, i w jakiej mierze brałaś udział.
Ktoś kto zobaczy koleżankę znaną sobie jako katolickiego ortodoksa pomyśli być może, skoro ona tam chodzi to znaczy że chodzenie tam jest ok.

Bierzesz odpowiedzialność za siebie i za tych którzy może bezrefleksyjnie pójdą za tobą. Jak z włażeniem na pasy na czerwonym świetle.
Trzymaj się ciepło, marudzę w dobrej wierze.

O_N_A pisze...

@Anonimowy z 22:36: Ja nie chodzę na żadne spotkania, ani nie biorę udziału w sakramentach, sprawowanych przez kapłanów z Bractwa. I nie mam zamiaru chodzić, choćby dlatego, że nikogo takiego nie ma w pobliżu mojego miejsca zamieszkania. :) Także spokojnie, nie będę dla nikogo zgorszeniem. Zapytałam tak tylko, z ciekawości :)

Anonimowy pisze...

:) ja tak tylko pyszczę ostrzegawczo na wszelki.
Dobrej nocy.

4zaby pisze...

Mozna tez skakac np. ze skal a moze i budynkow bez paralotni, tylko w takim specjalnym stroju (wing suit), zobaczcie np. tu:
http://www.youtube.com/watch?v=5N9t5qOSzCU
Moze habit, odpowiednio przywiazany do kostek, moglby pelnic funkcje takiego "wing suit"?
Ekstremalny sport ekstremalnie wciaga, ale bywa niebezpieczny. Znam jedego pana, ktory skakanie na paralotni zakonczyl zaplataniem w galezie drzewa, skomplikowanym zlamaniem nogi i utrata pracy (byl wojskowym). No i co jesli nasze pragnienia stoja w sprzecznosci z odpowiedzialnoscia za rodzine chociazby? Czy to sa pragnienia czy tylko zachcianki?
Chyba wyjde tym wpisem na zgreda. Przepraszam najmocniej.

basiek pisze...

A tam czemu zaraz za zgreda to normalne chyba że mówimy nie raz coś na wszelki wypadek,ale przyznaje że w habicie to jeszcze nikogo nie widziałam by latał na paralotni bo nad moim domem i w okolicy często lata ktoś na paralotni czasami prawie nad domami i nad linią wysokiego napięcia mają odwagę chociaż ostatnio to ktoś leciał bardzo wysoko aż mnie zdziwiło.A znam kogoś kto na jakimś festynie spróbował polatać i był pokaz i spadli na ziemię ten co lata od dawna to nie odniósł obrażeń a ten który chciał spróbować jak to będzie to połamał sobie nogę i to dosyć poważnie i na pół roku oczywiście wyłączony z pracy takie były niestety skutki.Ale niektórych to pociąga i mimo porażek próbują dalej.

Anna K. pisze...

Co do historii z Tymbarkiem (bo nikt się do niej dotąd nie odniósł), to ja bym zrobiła podobnie jak bohaterka tej opowiastki - trzeba ufać swoim uczuciom, a ona sama czuła, że coś nie tak, a potem jeszcze to "proroctwo" z Tymbarka ją upewniło.

Myślę, że to nie jest tak, że ten mężczyzna był super, a ona uwierzyła tylko w ten tekst z Tymbarka.

Ja bym na jej miejscu też nie parła do tej znajomości, natomiast uznałabym równolegle, że jeżeli mimo tego złego wstępu znajomości ten mężczyzna będzie nadal interesował się mną i przełamie te pierwsze wrażenia z randki, a do tego podobałby mi się, to zostawiłabym sobie taką furtkę, żeby dać tej znajomości szansę, na zasadzie: "jeżeli jest nam pisane, to i tak będziemy razem" (to jest taka moja filozofia życiowa, tak w ogóle).

Piszę to w tym sensie, że to niekorzystne wrażenie (2 tymbarki na stole) mogło odzwierciedlać też szerszy kontekst i to jak najbardziej prawdziwy (np. facet jest skąpy albo nie ma dobrej pracy i nie zapewni mi bezpieczeństwa czy nawet dzielenia trudów utrzymania rodziny, bo minimalistycznie poprzestaje na małej kwocie, którą zarabia i nie stara się tej pracy zmienić ani cokolwiek dorobić, bo woli popołudniami grać w gry na kompie i jest zadowolony, a przy tym uważa, że dla kobiety nie warto się starać itp.). Jeżeli po spotkaniu zakończonym uprzejmie, ale bez entuzjazmu w jego kierunku nadal byłby mną zainteresowany i pokazałby, że jednak nie jest skąpy, ma dobrą pracę, nie jest minimalistą, rozwija się, jest odpowiedzialny, myśli jak dorosły człowiek, a nie jak dzieciak, który tylko gra w gry itp., a te tymbarki, to był z jego strony tylko żart czy coś, to jak najbardziej miałby u mnie szanse.

PS. Paralotnie fajne na tym teledysku. Ja znam niestety przypadek (w dalszej rodzinie mojego męża), że młody chłopak parę lat temu zginął (uderzył w ścianę skalną) na paralotni, gdzieś w Słowenii. Tak więc fajny sport, tylko trzeba dużo najpierw uczyć się i być zawsze ostrożnym, nauczyć się o rozpoznawaniu pogody, nie ryzykować itp.

Paulina pisze...

A propos paralotni, to jeden pan wylądował u mojego kolegi w pokoju (pokój na strychu, dach nie wytrzymał uderzenia), bo nie wycelował w pole, na którym miał wylądować ;).

Karolina pisze...

Nie mam pojęcia czy o tego doktora kościoła chodziło, ale robiąc przegląd stale odwiedzanych blogów natrafiłam na takie słowa św Teresy od Dzieciątka Jezus:

"Dobry Bóg nie dawałby mi pragnień nierealnych, więc pomimo, że jestem tak małą, mogę dążyć do świętości. Niepodobna mi stać się wielką, powinnam więc znosić się taką, jaką jestem, ze wszystkimi swymi niedoskonałościami; chcę jednak znaleźć sposób dostania się do Nieba, jakąś małą drogę, bardzo prostą i krótką, małą drogę zupełnie nową.
Doskonałość wydaje mi się tak łatwa; widzę, że wystarczy tylko uznać swą nicość i oddać się jak dziecko w ręce dobrego Boga."

Źródło: http://siostramalgorzata.blogspot.com

Anonimowy pisze...

Do Ciebie pieśnią wołam Panie,
do Ciebie dzisiaj krzyczę w głos.
Ty jesteś wszędzie, wszystkim jesteś dziś,
lecz kamieniem nie bądź mi.

Do Ciebie pieśnią wołam Panie,
bo ponoć wszystko możesz dać,
więc błagam daj mi szansę jeszcze raz,
daj mi ją ostatni raz.

Już nie zmarnuję ani chwili,
bo dni straconych gorycz znam,
więc błagam daj mi szansę jeszcze raz,
daj mi ją ostatni raz.

Do Ciebie pieśnią wołam Panie,
do Ciebie dzisiaj krzyczę w głos.
Daj mi raz jeszcze od początku iść,
daj mi szansę jeszcze raz.

A jeśli życia dać nie możesz,
to spraw bym przeżył jeszcze raz
tę miłość, która już wygasła w nas,
spraw bym ją przeżył jeszcze raz.

Do Ciebie pieśnią wołam Panie,
do Ciebie wznoszę mój błagalny głos.
Ty , ptakiem, chlebem wszystkim jesteś dziś,
lecz kamieniem nie bądź mi...

Anonimowy pisze...

zapomniałam dodać: T. Nalepa "Modlitwa"

Pozdrawiam Ojca serdecznie - wierna fanka B(l)oga. :)

Anna K. pisze...

Piękny wiersz, tylko smutny.

A czy ktoś mógłby tu napisać coś krzepiącego? Jakąś historię ze swojego życia czy z czyjegoś, gdzie ktoś został wysłuchany w swoich modlitwach?

seszelka pisze...

@Anna K. Popatrz na swoje przeżyte "dziś" i w nim szukaj śladów Bożej obecności, dobroci, piękna i miłosci. Nie patrz na życie innych, patrz na swoje bo to w Twoim życiu Bóg ma dla Ciebie tyle wspaniałych łask!

Jasne, że łatwiej jest dotrzec działanie Boga w życiu innych, bliższych, dalszych nam osób. Ale On pragnie przede wszystkim działać w nas i przez nas :)
Warto czasem sobie o tym przypomnieć i dziękować Mu jak dziecko, choćby za kolejny promyk słońca :)

Pozdrawiam!

Anna K. pisze...

@Seszelka - bardzo ładnie to napisałaś, zgadzam się z Tobą i zasadniczo tak staram się na co dzień żyć. Doceniam to, co jest, dziękuję stale Bogu za wszystko.

Z drugiej strony, cały czas mam takie uczucie w sobie, którego nie mam jak opisać. Najbliższe porównanie to uczucie, jakie ma się przed egzaminem. Taki jakiś wewnętrzny stres czy trema, czy jakieś rozstrojenie. I niby się wszystko robi, co jest do zrobienia, rozmawia się z ludźmi i nawet na jakieś chwile zapomina o tym uczuciu, ale ono ciągle jest i ciągle się utrzymuje i jest takie pragnienie, żeby już "było po wszystkim" (np. w tej analogii do egzaminu, a w tym moim uczuciu, to chodzi o to, żeby coś się wydarzyło, żebym nie musiała sama mierzyć się z tym wszystkim, żeby pojawił się ktoś, kto będzie ze mną szedł przez życie i mnie kochał).

I po prostu (tak jak pisałam, że pomagają mi święci) wypatruję w różnych zdarzeniach i znakach jakiejś nadziei i jakiegoś potwierdzenia, że będzie jeszcze w moim życiu dobrze, a (Bóg to dobrze wie, znając mnie!) to "dobrze" to dla mnie będzie znaczyło, że nie będę sama, tylko w związku z kimś dobrym i będę miała nową rodzinę i skończy się ta samotność.

A to dlatego, że ja jestem tak stworzona, że w samotności coś mi się złego dzieje z psychiką i teraz jestem ją w stanie znieść tylko pod takim warunkiem, że myślę sobie, że ona, ta samotność, będzie tylko tymczasowa, i że się niedługo (mam nadzieję) skończy. No i jeszcze jedno dziecko ze mną mieszka, więc mam ok. roku czasu, dopóki i to dziecko nie wyprowadzi się, żeby coś się zdarzyło, i żebym nie została zupełnie sama.

Dlatego wypatruję wszelkich przesłanek, że modlitwy mogą być wysłuchane i chwytam się każdej nadziei.

Chcę powiedzieć, że każdy jest inny, jeden lepiej znosi samotność, inny gorzej, więc nie da się porównywać tego. Ja należę do takich osób, które gorzej (i wiem co mówię, nie chcę tematu rozwijać publicznie).

Mam jednak wielką nadzieję na to, że Bóg jednak będzie dla mnie tak dobry, że będzie sprzyjał mi w tym, że niedługo ta samotność skończy się (tyle że pozytywnie).

Chciałabym, aby coś takiego nastąpiło jak w tej książce "Ocalona, aby mówić", o czym pisałam wyżej, że dziewczyna poprosiła Boga o bliskiego człowieka i powiedziała: "Jezu, daję Ci na to sześć miesięcy" i tak się stało.

Stąd, każde świadectwo, każdy konkret, mile widziany, jeżeli o mnie chodzi. :)

Na razie mam dużo nadziei i ona mnie trzyma przy życiu i w oczekiwaniu na to "dobre", co jest możliwe przecież, że nastąpi, bo dla wielu ludzi następuje.

Wpisy o. Krzysztofa są krzepiące, ale na pewnym poziomie ogólności, że jakby "nawet przegrywając wygrywamy", i że "wystarczy być" przed Bogiem, i że On kocha itp. i ja w to wierzę, tylko miło byłoby przeczytać czyjąś historię, podobną na przykład do mojej, która skończyła się happy endem. Wtedy łatwiej uwierzyć, że i mnie może skończyć się happy endem.

Oczywiście tego samego życzę i Wam!!!! Wysłuchania Waszych modlitw i pragnień!!!!

Anna K. pisze...

PS. Jak piszę o tym poznaniu mężczyzny, z którym będę dzielić życie, o abstrahuję już od kwestii, że Kościół nie będzie mi chciał wtedy udzielać Eucharystii.

To czy Kościół coś w międzyczasie zmieni w swoich przepisach (ludzie myślą, że za sto lat, ale może za rok czy pół roku zmieni - też możliwe, Duch św. to wie najlepiej) czy coś innego jeszcze nastąpi, to pozostawiam Bogu.

Nie chcę szukać kogoś na portalu randkowym itp., bo mam taką wizję, żeby to od razu był ten dobry człowiek, ten co będzie ze mną na zawsze. Nie chcę kogoś na rok czy dwa, tylko już od razu tego człowieka na zawsze i po prostu ufam Bogu, że mi go ześle, i że to on mnie znajdzie.

Myślę, że te 8 lat wałkowania w głowie tematu, pisania na dominikanie.pl i szukania odpowiedzi u księży w sprawie tego mojego dylematu związanego z Eucharystią przyniosło taki skutek, że już teraz wiem (czuję), że Jezus by nie chciał odmawiać mi Eucharystii i tu mam spokój sumienia. A co się wydarzy w kwestii litery prawa w Kościele, to już pozostawiam Duchowi św., niech daje dobre natchnienia papieżowi i biskupom itp.

A więc to chciałam uzupełnić, żeby nikogo nie zgorszyć, że modlę się o nowy związek.

Anna K. pisze...

PSS. Te moje 2 ostatnie wpisy (a może i wcześniejsze) można potraktować jako komentarz do tytułu wpisu o. Krzysztofa "Chcę tego, co wszyscy, tylko sto razy mocniej".

To znaczy, ja nie śmiem mówić, że ja czegoś pragnę sto razy mocniej niż inni, bo nie wiem jak bardzo pragną czegoś inni, ale chcę powiedzieć, że Bóg wie, że pragnę w istocie rzeczy "tego, co wszyscy", a przynajmniej tego, czego pragnie bardzo wielu ludzi: żyć w zgodzie ze swoim powołaniem, być szczęśliwym na ziemską miarę, wśród codziennych problemów, ale w zgodzie ze sobą, z Bogiem i ze swoim powołaniem, bo to daje siłę do życia.

aurin pisze...

Anno, każdemu w samotności coś złego dzieje się z psychiką, a tak czytajac od jakiegos czasu Twoje wpisy, a dzisiejszy szczególnie, to tak sobie myślę, że chyba będziesz musiała sie zmierzyć z tą samotnością, która nastapi po wyfrunieciu z gniazda ostatniego pisklaka, bo odnosze wrażenie, że zbyt wiele oczekiwań sie nazbierało przez ten czas i masz ogromne poczucie krzywdy, a mężczyzna który by sie pojawił niekoniecznie byłby na to przygotowany. Ktos wcześniej napisał ze miałaś to szczęście ze jestes matką, ze byłas kochana. Sa tacy którzy tego nie doświadczyli... Ze swojego doswiadczenia powiem tyle, ze dopiero jak zaakceptowałam to ze moge byc sama, / mimo tesknoty która we mnie siedziała/ gdy uwolniłam sie z toksycznej znajomości, która mnie niszczyła i jak zaczęłam wychodzic do ludzi bez wielkich oczekiwań, a kazdy chłopak poznany / który mi sie spodobał/ nie był zaraz potencjalnym kandydatem na towarzysza zycia zaczęły sie dziac cuda /jak dla mnie/ i ten cud trwa sobie nadal i ma sie dobrze mimo trudności które czasem po prostu są. I bywa że nie wiem jak rozwiązac pewne problemy i szukam podpowiedzi w Biblii i daje mi to siłę i wiare w to że rozwiazanie sie znajdzie jesli nie teraz zaraz to za jakis czas. Zatem nie jęcz kobieto, tylko staraj sie dobrze życ z dnia na dzień, nadal ciesz sie z tego co masz, powies sobie Desiederate w widocznym miejscu / mnie to bardzo pomogło i pomaga nadal/ Alleluja i do przodu. Czasem mimo smutku i łez.

na razie tyle, bo chyba pranie zrobię:) miłego +

aurin pisze...

pranie sie robi, a przy myciu naczyń posłuchałam o.Szustaka i moze sie nadać jako komentarz. temat o pocieszeniach i strapieniach.

http://78.46.106.248/op/beczka/nagrania/rozne/MC6.mp3

Anonimowy pisze...

Podpisuje się pod słowami aurin Anno K ciesz się życiem tym co masz pomyśl sobie co będzie to będzie trochę optymizmu ja też nie jestem z nikim związana nie jestem mężatką nie mam dzieci chociaż będąc mała zawsze marzyłam że kiedyś na pewno będę miała swoje i nie mam ani męża ani dzieci tak czasami bywa w życiu ale nie narzekam ani nie obwiniam Pana Boga że tak jest dziękuje mu za zdrowie i za każdy wspaniały dzień bo są ludzie którzy nawet tego nie mają i zmagają się z ciężką chorobą i dużo by dali za to by być wyleczonym -prosty przykład moja przyjaciółka.Pozdrawim

aurin pisze...

http://www.youtube.com/watch?v=VozPq8jzSug

dla refleksji...

emma pisze...

@Anna K.: Rozumiem, co czujesz, bo kiedyś myślałam i czułam trochę podobnie do Ciebie. Zakładałam, że jeśli w moim życiu nie zdarzy się coś, czego bardzo pragnę i co przecież jest dobre i możliwe, to nie będę szczęśliwa. I czekałam, kiedy wreszcie będę mogła być szczęśliwa. I lata mijały, rożne rzeczy w moim życiu się działy, ale to, czego tak bardzo pragnęłam, nie działo się, choć nie wiedziałam dlaczego. Pewnego razu zrozumiałam, że moje życie jest czekaniem na przyszłość, która nie wiadomo czy nastąpi, a zaniedbywaniem teraźniejszości. Zrozumiałam, ze skoro wierzę, ze Bóg chce mojego szczęścia i mnie kocha, a w to wierzę, to powinnam nie trzymać się tak kurczowo swojego scenariusza, tylko zobaczyć, jaki jest Jego scenariusz dla mnie na teraz, zaufać Mu, ze On rzeczywiście wie, co jest dla mnie najlepsze. A mnie wydaje się, że to wiem, ale tak naprawdę w przeciwieństwie do Boga nie jestem przecież wszechwiedząca, bo patrzę tylko przez pryzmat swojego aktualnego stanu i wiedzy, ktora jest ograniczona. Od tamtej chwili próbuję żyć tu i teraz (co wcale nie jest łatwe!)i odkrywać szczęście w tym, co przynosi codzienność. Zrozumiałam też, że szczęścia nie da mi żadna konkretna sytuacja, sukces czy osoba, jeśli nie będę umiała odkrywać szczęścia niezależnie od tego. Te wymienione sprawy mogą szczęściu oczywiście dopomóc, ale go nie zapewnią.

Anonimowy pisze...

Anno K. - Pan Bóg wysłuchuje wszystkich naszych modlitw i próśb. I odpowiada na wszystkie, z największą miłością, ponieważ nas kocha i wie lepiej niż my co jest dla nas w danej chwili najlepsze. Nie zawiodłam się na Nim jeszcze nigdy choć często odpowiedź była w pierwszej chwili trudna do zrozumienia lub do przyjęcia. Ale później zrozumienie przychodzi. Doświadczyłam też kilka razy niesamowitej Bożej hojności - prosiłam o kroplę wody a otrzymałam ocean.
Kiedy mam problem idę do kaplicy wieczystej adoracji i opowiadam Mu o wszystkim, najszczerzej. Z ufnością i pokojem serca żyję dalej. ZAWSZE przychodzi odpowiedź.
Jednak pamiętaj, że Pan Bóg nie jest "św.Mikołajem", który w określonym czasie wypełnia naszą listę życzeń. Czy jako Matka zawsze spełniasz prośbę dziecka?

Dor pisze...

Anno K,posłuchaj proszę tego:
http://www.youtube.com/watch?v=Eiwi9dAPurA

może warto odwrócić trochę myślenie...?skąd wiesz,co Pan Ci przygotował..i to,że ktoś poda przykład wysłuchanej modlitwy podobnej do Twojej wcale nie oznacza, że spadnie Ci gwiazdka z nieba.Pan Bóg nie jest od spełniania życzeń.

Anna K. pisze...

@ Wszyscy - dziękuję bardzo za dobre słowa i za linki (przesłucham/ obejrzę za chwilę)!

Jeżeli chodzi o ten motyw bycia "tu i teraz" oraz o te zrządzenia i cuda, które się dzieją, to - nie uwierzycie może - ale ja też tak staram się żyć i zachwycać wszystkim i doświadczam też różnych cudów (dużych i małych) i to mi daje siłę, że to gdzieś prowadzi, że to są takie znaki od Boga, żebym teraz, na tym etapie, nie poddała się, tylko czekała co będzie dalej. A więc ja czekam na to, ale nie mogę ukrywać, że RÓWNOLEGLE z tym czekaniem i zaufaniem do Boga jest we mnie ten stan ducha, który opisałam.

Ja też nie traktuję Boga jak św. Mikołaja, tylko po prostu - z różnych opowieści, a także, w jakiś sposób z własnego życia - wiem, że jak człowiek sobie coś bardzo dobrze wyobrazi, jak w coś uwierzy tak naprawdę, to to się spełnia. Nie wiem jak to się dzieje, ale niektórym ludziom, w niektórych sprawach, to się spełnia.

Ja przez początkowe lata po rozpadzie rodziny miałam wielką trudność, bo coś w środku nie pozwalało mi wyobrazić sobie ani powrotu byłego męża do mnie (bo ZAWSZE miał jakiś związek i ja nie chciałam być "tą trzecią" i wyobrażać sobie, że on do mnie wraca i zostawia tamtą i nie chciałam też "pożądać mężczyzny bliźniego swego"), ani też nie potrafiłam sobie wyobrazić "obcego" mężczyzny, bo pojawiało się w głowie hasło, że takie marzenia to jest "pożegnanie z Eucharystią". A więc mówiłam tylko Bogu: "niech będzie tak jak Ty byś chciał", "niech będzie w moim życiu w stronę dobra, a Ty już coś wymyślisz, ja nie wiem co mi pisane, czy zejść się z mężem czy być z kimś innym czy sama itp.". Natomiast jak teraz "dzieci opuszczają gniazdo", a mąż będzie miał niedługo malutkie dziecko ze swoją kobietą, to coś mi przeskoczyło w mózgu i teraz już jestem w stanie modlić się o tego nowego mężczyznę.

Nie wiem jak będzie, oczywiście, ale nadziei i dobrych świadectw, jak to czyjaś modlitwa została wysłuchana nigdy za wiele, tak uważam.

Problem na tym blogu jest w tym, myślę, że Wy piszecie bardzo ogólnie, a ja w konkretach. Stąd może wrażenie, że ja tak precyzyjnie czegoś się domagam i "reżyseruję" coś Bogu, a to nie tak.

Bardzo życzę wszystkim, także osobom, które tu napisały w większym konkrecie, o tym, że pragną mieć rodzinę, a nigdy nie miały, aby to Wam się spełniło!!! Jeżeli chodzi o mnie, to wspomnienia z czasu kiedy mąż był ze mną, a dzieci były małe są (niektóre) bardzo piękne, to prawda, ale nie da się żyć przeszłością i wspomnieniami, a tym bardziej kiedy ktoś od 8 lat nic nie robi innego, jak praktykuje życie "tu i teraz". Wierzcie mi, te wspomnienia nie bardzo pomagają na tę chwilę. One wręcz przeszkadzają, bo wsączają (nawet i teraz!) nadzieję, że może były mąż wróci do mnie, ale przecież on ma tę kobietę i dziecko będą mieli, więc niemoralne jest tak myśleć. Stąd - lepiej nie wspominać.

Nie było moją intencją tak się mocno zwierzać, tylko poprosiłam o to, że jak ktoś zna jakąś historię (konkretną, nie metaforę), że spełniły się jego pragnienia i modlitwy, to żeby się podzielił, to może być to krzepiące dla innych.

Szanuję, że nie chcecie, rozumiem, nie każdy w Internecie chce pisać w konkretach.

Ogólnie pozdrawiam wszystkich i dziękuję raz jeszcze za wsparcie!

Anna K. pisze...

PS. Jeszcze chcę dodać, że przez ostatnie 8 lat ja też (zwłaszcza w pierwszych latach) miałam również takie przebłyski, żeby "wyjść do ludzi" (i wychodziłam i nadal wychodzę), zająć się swoim życiem, zapisywać na jakieś kursy, coś tam robić w stronę rozwoju i to było dobre i wartościowe, ale w końcu jakoś wysyciło się. To znaczy, nadal chcę od września zapisać się na takie zajęcia, na które chodziłam i robić różne rzeczy, ale to jakoś nie dało mi trwale poczucia: "jak to fajnie być sama, super jest, tyle się dzieje rzeczy".

Jeżeli takie chwile były, to tylko chwile, a tak naprawdę mam taką naturę, że po prostu tego pragnienia tworzenia z kimś wspólnoty opartej na miłości - takiej prawdziwej, duchowej i fizycznej - nic nie jest w stanie zmienić. To jest też, uważam, cenne w człowieku, że ma coś żywego w sobie i nie chce tego dać sobie odebrać czy zabić.

Również na początku lepiej znosiłam to, że np. spotykam się z koleżanką (jedną, drugą, trzecią) na kawę i jest wspaniale, a potem ona jedzie do siebie (do męża i dzieci), a ja do siebie, nierzadko do pustego domu, bo dzieci mają swoje życie i więcej ich w domu nie ma niż są. Z biegiem lat trudniej mi to jest znosić itp. Tak więc ja też, tak jak ktoś pisał wyżej, rozumiem, że fajnie jest wychodzić do ludzi, spotykać się i nie neguję, ale akurat w moim przypadku to się wysyciło. To znaczy, nadal mam kilka cudownych osób, z którymi utrzymuję kontakt, ale wiem, że one nie zastąpią mi braku związku z drugą osobą na co dzień.

Tak więc jeszcze to chciałam dodać, że pewne rzeczy mogą być słuszne, ale po latach nie działają.

Jeszcze chcę dodać, że - dziwna rzecz - kiedyś potrafiłam bardziej sobie coś wyobrazić i to się spełniało. Teraz wsączają się jakieś rzeczy, nie wiem strach czy niewiara czy inne treści i jest z tym trudniej.

Ale nie ustaję w wierze, że jak ktoś sobie coś wyobrazi, to to może mu się spełnić i Bóg temu sprzyja. Ostatecznie ci ludzie, którzy spuścili przez dach paralityka do Jezusa też potrafili wyobrazić sobie, że ten paralityk wstaje i chodzi. Gdyby nie potrafili i gdyby w to nie wierzyli, to by nie zadawali sobie trudu, żeby go spuszczać przez dach, tak uważam. Po prostu wyobrazili sobie to i uwierzyli. I to jest wskazówka dla nas też, na sto procent.

Dlatego nie jest tak, że trzeba nastawiać się (np. w moim przypadku), że pewnie jeszcze będę musiała ileś czasu zmagać się z samotnością. Równie uprawnione jest wyobrażanie sobie, że może stanie się ten cud, którego pragnę. Dlaczego nie? Do takiego wyobrażenia i modlitwy o coś i do uwierzenia w to mamy prawo. Sam Jezus to mówił wiele razy (o tej morwie przesadzającej się w morze itp.).

To nie jest traktowanie Boga jak św. Mikołaja lub jak automatu z colą itp. On sam do tego zachęca. A kobieta z ostatniej niedzielnej Ewangelii zrobiła sto samo: nie wiedziała jaki będzie efekt, ale wyobraziła sobie, że jak dotknie się płaszcza Jezusa, to może tak się stać, że oto jest zdrowa. Miała to wyobrażenie i pragnienie i spróbowała, a Jezus jej nie odmówił. Nie powiedział jej: "wiesz co, męczyłaś się tyle lat, to jeszcze się pomęczysz", tylko spełnił jej pragnienie.

To takim optymistycznym akcentem kończę. Pozdrawiam!

Anna K. pisze...

Jeszcze o linkach:

1. Pierwszy nie otwiera mi się niestety, ale zainstaluję wtyczki, to może się uda. :)

2. Teledysk Lao Che - zabawna ta piosenka (sposób śpiewania może raczej), ale to jakaś jakby ironia wobec tego, co ja pisałam. Ja pisałam o czymś prawdziwym, uprawnionym, o czym mówił i dawał świadectwo sam Jezus, a tu jest to jakby przekręcone: jak ktoś prosi Jezusa, to okazuje się, że jest leniwy i roszczeniowy... Myślę, że dobrym antidotum jest ta książka o dziewczynie z Rwandy ("Ocalona, aby mówić"). Ona uważała proszenie Jezusa za coś naturalnego i czyniła to z wiarą. Oddalała myśli, które uważała, że są od złego ducha, typu: "Dlaczego akurat tobie Jezus miałby pomóc, a nie tym niewinnym dzieciom, które giną mordowane równolegle maczetami, nie tym innym potrzebującym?". Ona uczyła się, żeby tych myśli nie słuchać, żeby po prostu prosić Boga o to, co potrzebowała na tę chwilę, na następną itp. Tak więc, ja jestem za proszeniem Boga i mówieniem mu o swoich pragnieniach. :)

3. Mietek Szcześniak - fajna piosenka, choć trochę mało optymistyczna w wymowie, ale jest tam coś fajnego, że "szczęście przychodzi spoza nas", a więc to jest akurat miły akcent, bo stąd blisko do "na pewno przyjdzie". :)

Dziękuję raz jeszcze, wszyscy linkujący chcieli dobrze i za to serdecznie dziękuję!

Jeszcze o proszeniu Boga o coś czy o sile wyobraźni, to chciałam dodać, że czytałam kiedyś książkę (po angielsku, nie była chyba tłumaczona) pt. "All But My Life" Gerdy Weissmann-Klein, która opisuje w niej siebie jako kilkunastoletnią dziewczynę, Żydówkę, którą zastała II wojna światowa. Runął jej cały świat, przeżyła kilka obozów, nie ocalał nikt z jej bliskich, ale w czasie tego bycia w obozach nie do końca o tym wiedziała i łudziła się, że rodzice i brat żyją, a nawet jak wiedziała, że nie, to i tak wyobrażała sobie, codziennie, obsesyjnie, "nudny wieczór w domu", jak tata zapisuje rachunki, mama siedzi z robótką, brat odrabia lekcje, a ona sama bawi się z kotem. Spokój, meble, światło lampy, po prostu dom. I to ją trzymało przez te wszystkie lata przy życiu. Marsz śmierci w strasznym mrozie i głodzie przeżyła zastanawiając się jaką sobie kupi sukienkę jak skończy się wojna: czerwoną czy niebieską. Czuła, że przeżyje wojnę i założyła się z kimś, że tak będzie o miseczkę truskawek. Po prostu wierzyła, wyobrażała sobie i tym "przyciągnęła" to, co dobre. Na pryczy w obozie wyobrażała sobie mężczyznę swoich marzeń. I na koniec, przeżyła wojnę, mężczyzna pojawił się od razu - taki, jakiego sobie wyobraziła (żołnierz wyzwalający obóz) - jakimś cudem on się w niej też zakochał od razu, choć była wychudzona, ogolona i zagrożona amputacją nóg. "Nudne domowe wieczory" też przeżyła, ale już ze swoimi dziećmi i z mężem. (Napisała książkę "Boring Evening at Home"). A więc ja w coś podobnego jak tutaj, bardzo wierzę: wyobraźnia i spokojna wiara, że TAK BĘDZIE. Nie jest to narzucaniem niczego Bogu, bo wiadomo, że to nie zależy od nas i może się spełnić lub nie, ale to jest takie myślenie z wiarą, że mamy prawo sobie wyobrażać i prosić Boga - a nuż jakieś zrządzenia nastąpią i tak będzie?
Mam nadzieję, że ta historia też jakoś podniosła i Was na duchu. Ja sobie przypominam teraz wszystkie takie historie. :)
Pozdrawiam!

basiek pisze...

Jak już wcześniej pisałam że moja własna dziwna modlitwa raz lepsza raz gorsza bo przeplatana nie raz różnymi myślami na pewno pomogła mojej mamie która chorowała od kilku tygodni miała bardzo silne bóle i rokowania były złe bo podejrzewano guza niby wyszedł na jednych z badań a ja cały czas mimo obaw miałam jakieś dziwne uczucie że nie będzie tak źle i ale sama myśl o operacji mnie przerażała.
Modliłam się na różne sposoby do Matki Bożej do Jana Pawła II adorowałam Przenajświętszy Sakrament jak tylko dałam radę bo praca i do niektórych Świętych. Kiedy jechaliśmy na decydujące badania w drodze odmawiałam koronkę do Miłosierdzia Bożego prosząc o zdrowie dla mamy oby to nie był rak bo postawiono diagnozę że jest guz i trzeba go operować. Na drugi dzień kiedy mama była znowu na badaniach ja modliłam się w kościele ale już bardzo nerwowo nie mogłam się skupić poszłam do spowiedzi i po mszy przyszło jakieś dziwne uspokojenie pomyślałam że musi być dobrze przecież zawierzyłam mamę Panu Bogu ,Matce Bożej tak mi przyszło na myśl że kiedyś jeden z Ojców przecież mi powiedział że jak sami nie możemy sobie z czymś poradzić trzeba prosić Pana Boga o pomoc i mu całkowicie zawierzyć oddać mu to co nas trapi. Kiedy późnym wieczorem mama przyjechała z badań okazało się że to nie jest jednak guz to była mylna diagnoza i wcale nie trzeba tego operować jak mówiono po wcześniejszym badaniu rezonansem . Może to nie jest jakieś cudowne uzdrowienie ale ja swoje wiem i mocno w to wierzę że ktoś tam w górze nad nami czuwa i pomógł mojej mamie. Napisałam trochę więcej bo Anno K.piszesz że nie piszemy tak jak Ty obrazowo,może czasem trudno jest tak sobie pisać pozdrawiam dobrej nocy wszystkim:)

Anonimowy pisze...

Pani Anno mam nadzieję że pomogę...
tak jak wcześniej pisałam modlitwa za bliźnich pomaga... jest wiele ludzi, którzy w swoim życiu nie zaznali miłości, albo takich których miłość opuściła... "wyjść do ludzi" to nie tylko skupić się na sobie ale poza domem, to także znaleźć samotnych, opuszczonych i pomóc im... a przez to MOŻE też i sobie... bo dobro zawsze powraca :)

Anna K. pisze...

@ Basiek - bardzo dziękuję za podzielenie się tym zdarzeniem! Ja też wierzę, że modlitwy i adoracja Najświętszego Sakramentu i wszystkie te dobre myśli i zaufanie do Boga pomogły w tym uzdrowieniu Twojej Mamy! To jest piękne świadectwo, dziękuję!

@ Anonimowy - racja, zgadzam się, żeby pomagać też innym. Ja również staram się o to, mam w swoim gronie niewiele, bo niewiele osób samotnych, ale też jakoś staram się ich wspierać, natomiast to wspieranie jest trochę takie, jak tu, na blogu: wspieram ich, ale dzielę się równocześnie tą mieszanką mojej samotności, lęku przed niewiadomą, smutku i nadziei na lepsze. Wspieram tak, jak potrafię, spędzam z nimi czas, jak potrafię, niosąc w pakiecie też ten mój konglomerat uczuć. Mam wrażenie, że "dobre i to", ale czy to tym ludziom naprawdę pomaga - nie wiem. Na pewno trochę pomaga, natomiast z drugiej strony jestem przekonana co do takiej prawdy: "Szczęściem mogą dzielić się tylko ludzie prawdziwie szczęśliwi, spełniający się w życiu." To jest prawda i wydaje mi się, że najlepiej wspierać innych (w tym własne dzieci!!!) mogą osoby, które same są szczęśliwe, spełnione, silne.

Jeżeli chodzi o pomoc innym, to ja bardzo dużo pomagałam pisząc na forach internetowych i indywidualnie do ludzi dając im nadzieję w sprawach związanych ze współuzależnieniem i pokrewnymi tematami, podawałam adresy i tytuły książek, z których dostałam pomoc, pożyczałam książki, pomagałam bardzo konkretnie i długofalowo też paru osobom doznającym przemocy w rodzinie. Wierzę, że dobro powraca. Jednocześnie traktowałam to jako odwdzięczenie się za pomoc, którą ja sama dostałam od ludzi. Tak więc w to wierzę i to robię.

Wierzę jednocześnie, że jakoś siły życiowe mi wrócą, i że nadejdzie dzień, w którym będę mogła pomagać więcej jako osoba szczęśliwa i spełniona, dzielić się z innymi tym szczęściem i siłą.

Myślę, że jak ktoś czyta książkę taką jak ta o dziewczynie, która przeszła przez obozy koncentracyjne itp., a potem założyła rodzinę i już całe życie upłynęło (i upływa) jej dalej w tej rodzinie, to nikt nie ma jej za złe, że właśnie w taki sposób - w miłości, w związku z mężczyzną, w rodzinie - spełnia się i jest szczęśliwa, mimo kłopotów dnia codziennego (zamiast być samotna). Po prostu wielu ludzi ma takie powołanie i z oddaniem wychowuje dzieci, okazuje mężowi miłość, stara się o te "nudne wieczory w domu", które dają takie cudowne poczucie bezpieczeństwa. (Ja też dostałam takie powołanie!) Jednocześnie, śledząc losy Gerdy Weissmann-Klein widzę, że ona, będąc bezbrzeżnie szczęśliwa i spełniona z mężczyzną i z dziećmi, które ma z nim, po prostu nie potrafiła inaczej, jak dzielić się tym, co ma, tym szczęściem i siłą, które ją przepełniały. I założyła fundację na rzecz przeciwdziałania głodu na świecie, wydaje książki, jeździ po szkołach opowiadać o swoich przeżyciach wojennych i nieść ludziom nadzieję. Jest ona potwierdzeniem tej prawdy, że najwięcej dobra mogą zrobić ludzie, którzy są jakoś na swój sposób szczęśliwi, zintegrowani, realizujący swoje powołanie, nie mający jakichś ziejących deficytów i tęsknot w sobie, które są czymś na kształt choroby toczącej człowieka. Tak to postrzegam i wierzę, że zostanę kiedyś uzdrowiona z tego stanu ducha, który jest teraz. Czego życzę też wszystkim, "którzy się źle mają".

seszelka pisze...

Nawiązując do wpisu Emmy i poniekąd innych również - usłyszałam kiedyś od znajomej Siostry takie słowa: "Szczęścia nie ma tam gdzie Ciebie nie ma. Szczęście jest w tobie bo w TOBIE mieszka Chrystus".

Myślę tak sobie, że nie ma żadnego kiedyś Jest tylko t e r a z i to jest cały nasz majątek! :) Od nas samych zależy jak to owe teraz wykorzystamy.

Z doświadczenia wiem, jak cudownie jest cieszyć się chwilą obecną, myślę, że wielu z Was wie o czym piszę :)

Wczoraj wracałamm sobie po 19 z pracy. Zbierało się na burzę. Niebo mieniło się granatem, różem i fioleem. Było tak przyjemnie chłodno i cicho. Pomyślałam sobie, ze wszystko jest d o b r z e. Mimo różnych problemów, niepokojów, lęków, jest d o b r z e. Ogarnął mnie wielki spokój. Taka świadomość, że ja i moje życie jest całe w JEGO RĘKACH. :) I tak naprawdę liczy się tylko to, że ON JEST. Zawsze o krok przede mną :)

Pozdrowienia dla Wszystkich :)))

Aleks pisze...

@seszelka:
"Szczęścia nie ma tam gdzie Ciebie nie ma. Szczęście jest w tobie bo w TOBIE mieszka Chrystus".
"Mimo różnych problemów, niepokojów, lęków, jest d o b r z e."
Sedno sprawy !!! Które czasem niestety umyka... Dziękuję Ci za te słowa. Przypomniały mi jak lubię taki stan rzeczy i podejścia do życia...
Pozdrowienia dla Ciebie :)

Aleks pisze...

Aha i jeszcze link:
http://goja230.wrzuta.pl/audio/0Iv4u5zZWF6/marcin_jajkiewicz_zajmij_sie_na_chwile...chwila_listy_muzyczne
:-)

Anonimowy pisze...

Ściągnęłam im kawałek sznurka. W odwecie za, oświeć Panie jego duszę, Oszajcę.

http://www.liturgia.pl/artykuly/Swieta-Urszula-Ledochowska.html

Lubię Urszulę Ledóchowską. /Takim lubieniem jakim mały kot lubi tygrysa. Jak dorosnę to też ... Na razie łapki krzywe oczka ślepe brzuszek mlekiem pełny ale nic to/

Jak czegoś chcieć to lepiej zrobić coś niż nic, a jeszcze lepiej jak nie dla siebie tylko dla innych.
Trzymajcie się umiarkowanie chłodno.

Anna K. pisze...

Przeczytałam o św. Urszuli Ledóchowskiej, dzięki!

Wydaje się, że była bardzo ciepłą i serdeczną osobą. Z życiorysu przebija, że miała to szczęście, że mogła żyć całe życie w zgodzie ze swoim powołaniem, jednocześnie czerpiąc pełnymi garściami z Eucharystii i z kontaktu z Bogiem, i dlatego, m.in. miała tyle sił duchowych, taką lekkość umysłu, czego się nie dotknęła, to realizowała i udawało się jej, z zaufaniem do Boga, z zapałem itp.

Ja akurat nie patrzę na nią jak mały kot na tygrysa, w sensie, że mam to samo powołanie, co ona, tylko chcę je rozwinąć, a ona już rozwinęła.

Mam zupełnie inne powołanie. Z Urszulą Ledóchowską chyba najbardziej łączy mnie zamiłowanie do języków obcych. No i też pewnie parę innych aspektów by się znalazło, takich "miękkich".

Natomiast wyżej napisałam o jednej świętej, która akurat mnie "odnalazła". Jest to św. Rita. I okazało się, że jak przeczytałam życiorys św. Rity, to poraziło mnie, że jest to bardzo podobny w wielu aspektach życiorys do mojego. Otóż, św. Rita też miała męża i dwoje dzieci. W małżeństwie od męża doznała bardzo wielu złych rzeczy, natomiast potem on stał się dla niej całkowicie dobry. Jednakże z chwilą, kiedy stał się dla niej dobry, musiała go stracić. (To jest dokładnie tak jak u mnie, ten sam zarys zdarzeniowy, bo mój były mąż najpierw był dla mnie niedobry, a po rozwodzie stał się dla mnie dobry, ale teraz niestety już nasze drogi rozeszły się na dobre i pewnie nie zejdą się, zważywszy na fakt jego nowej rodziny.) Ponadto, św. Rita wie co to znaczy, kiedy dorosłe dzieci odchodzą i jak smakuje samotność.
Co więcej, św. Rita też wchodziła w dialog z Kościołem w takiej sprawie, aby Kościół uznał, że ma ona prawo żyć w zgodzie ze swoim powołaniem, i że Kościół nie powinien jej czynić w tym względzie żadnych zakazów. I udało jej się.

A więc, mam poczucie, że św. Rita odnalazła mnie, bo chciała pokazać, że mnie rozumie, że przeszła przez podobne rzeczy, i że chce mi pomóc. Dla mnie to jest niesamowite, że akurat miała taki życiorys i odnalazła mnie. Św. Rita jest patronką od spraw trudnych i beznadziejnych! Dlatego tym bardziej polecam siebie i bliskich jej opiece.

Wierzę w "obcowanie świętych", że są z nami i nam pomagają. I że święci, jak pisał o. Krzysztof, "sami nas znajdują".

Anna K. pisze...

A propos powołania:

Czy znacie życiorys jakiegoś świętego czy świętej, która to osoba nie żyłaby zgodnie ze swoim powołaniem? A jeśli na drodze jej życia w zgodzie z powołaniem wystąpiły jakieś trudności zewnętrzne, to ta osoba nie walczyła o to, aby móc żyć w zgodzie z powołaniem?

Ja nie znalazłam takiego życiorysu, co nie znaczy, że go nie ma. Może Wy taki znacie?

Przeglądam w głowie życiorysy różnych znanych mi świętych i uderza mnie to, że oni ZAWSZE żyli (a jeśli tymczasowo nie dało się), to zawsze dążyli do tego, aby żyć w zgodzie ze swoim powołaniem - często aż do oddania życia, ale nie rezygnowali z życia w zgodzie ze swoim powołaniem. Sprzeciwiali się tym, którzy chcieli nakłonić ich do tego, aby nie żyli w zgodzie ze swoim powołaniem.

Uważam, że to jest dość charakterystyczna cecha wszystkich świętych.

Usiłuję znaleźć postać świętego, któremu udaremniono życie w zgodzie z jego powołaniem, a on po prostu na tym poprzestał: "OK, skoro mówicie, że nie mogę żyć zgodnie ze swoim powołaniem, to co za problem, będę żył sobie niezgodnie z powołaniem" i po prostu takiego nie znajduję.

Znajduję natomiast takich świętych, którzy - jeśli nie jawnie, to w sposób tajny, jeśli nie po dobroci, to po złości - ale dążyli do tego, aby móc żyć zgodnie ze swoim powołaniem, kiedy ktoś ich chciał wmiksować w to, żeby żyli niezgodnie z powołaniem. Nie dali się w to wmiksować.

Św. Maksymilian M. Kolbe, jak trafił do obozu koncentracyjnego, to choć nie mógł realizować powołania w sposób jawny, to realizował je w sposób tajny (kontynuował posługę kapłańską w obozie, nie zrezygnował ze swoich zasad życia tak jak ślubował Jezusowi, z oddania wobec "powierzonych mu osób", aż do złożenia najwyższej ofiary z życia).

Św. Kazimierz Królewicz, który, tak popadło, miał objąć po ojcu tron i zostać królem, miał silne powołanie do celibatu i życia konsekrowanego. W jakichś aspektach posłusznie wypełniał obowiązki (uczył się rządzić państwem, a parę lat de facto rządził, nota bene rządził niesamowicie sprawiedliwie i pobożnie, w duchu Ewangelii, co wszystkich dziwiło), ale jak ludzie z zewnątrz chcieli, aby przekroczył pewną granicę (tj. poświęcił swoje powołanie do celibatu), stanowczo się im sprzeciwiał. I tu już nic nie było w stanie go przekonać: ani dobro państwa ani perspektywa, że jak nie będzie uprawiał seksu, to umrze. Nic go nie przekonało, walczył jak lew o to i dopiął swego. A chodziło o to, że był on bardzo słabego zdrowia (chyba to były "suchoty") i medycy ówcześni, po zastosowaniu różnych kuracji bez skutku doszli do wniosku, że tylko jedno go uratuje: seks z młodą dziewczyną. Rodzina i bliscy i doradcy błagali go, aby zgodził się na taką terapię, bo inaczej umrze. Apelowali, aby zrobił to z miłości do ojczyzny. Ale nic nie wskórali, bo św. Kazimierz po prostu chciał iść przez życie w zgodzie ze swoim powołaniem i to było dla niego najwyższą wartością. Faktycznie umarł młodo, ale w zgodzie ze sobą. CDN

Anna K. pisze...

CD. Św. Perpetua i Felicyta, które miały silne przekonanie do dania świadectwa o swojej miłości do Jezusa, wolały umrzeć, niż skorzystać z drogi wyjścia, którą było wyparcie się wiary. I to powołanie do świadczenia o Jezusie było u nich silniejsze niż miłość macierzyńska do malutkich, dopiero co narodzonych dzieci. O to, aby wyparły się Jezusa i żyły dla tych ich dzieci prosili członkowie rodziny, z niemowlętami na rękach, ale one nie zgodziły się.

Chwilowo nie pamiętam więcej przykładów świętych, którym ktoś by udaremniał życie w zgodzie z powołaniem, które odczuwali w swoim wnętrzu, ale przychodzą mi do głowy tylko przykłady tych świętych, którzy "nie dali się w nic wmiksować".

A jeżeli mamy naśladować świętych, to chyba warto starać się żyć zgodnie z powołaniem, czyż nie? Wydaje mi się, że życie w zgodzie z powołaniem pomaga człowiekowi znajdować siły, nie poddawać się, robić coś dobrego itp. A więc na pewno to jest pozytywne.

Jeżeli znacie jakichś świętych, którzy zrezygnowali z życia zgodnie z powołaniem - dajcie znać. Ale muszą to być przykłady na to, że ta osoba odczuwa w sobie konkretne powołanie, ale daje sobie to odebrać innym, którzy jej zabraniają.

Nie jest tu np. dobrym przykładem św. brat Albert, który np. najpierw chciał zostać malarzem i osobą świecką, ale zrezygnował z kariery i został zakonnikiem, bo jego życie jest dowodem na to, że bycie zakonnikiem było jego prawdziwym powołaniem i ono wygrało z byciem osobą świecką i zdolnym malarzem.
Tak jak u Jana Pawła II powołanie do stanu kapłańskiego wygrało z jego zamiłowaniem do bycia aktorem.

Jak coś, co jest wewnątrz człowieka wygrywa, to nie liczy się to jako przykład, o którym mowa.

Chodzi o przykład świętego, który porzucił powołanie, bo dał się wmiksować tym, którzy nie chcieli, aby realizował to powołanie, w życie bez realizowania tego powołania.

Mati pisze...

Aniu K., może wychodzi ze mnie bolszewik, ale porównywanie pozbawienia kogoś komunii oraz katowania w obozie zagłady JEST jednak pewnym drobnym nadużyciem.

Anna K. pisze...

@ Mati - ja tego NIE PORÓWNYWAŁAM. Co za straszne przekręcanie moich słów. :(

Chodziło mi o "bycie wiernym powołaniu". Taka niezależna jakość po prostu, cecha czy coś - można ją mieć lub nie, niezależnie od tego w jakich okolicznościach ktoś żyje i co go spotyka.

Święci, wychodzi mi na to, mieli ją.

Czy znacie świętego, który by nie miał tej jakości?

Pytam serio, bo dużo myślę na te tematy.

I czy my mamy naśladować świętych? Czy jest coś złego w chęci życia zgodnie z powołaniem i niepozwalaniu odebrania sobie tego?

Jak ktoś nie zrozumiał moich słów, to niech przeczyta raz jeszcze, proszę...

Anonimowy pisze...

Dziękuję ci Jezu, za męża którego nie mam.
Dziękuję Ci w jego imieniu.

Dziękuję za tych których mi wpychasz do towarzystwa, i za to że w końcu czasem mówię, dobra, to co mam dla nich zrobić...a jeśli wymknie mi się - daj mi teraz spokój - to tak cicho że przynajmniej oni nie usłyszą.

Przepraszam tych którzy oberwali ode mnie Ewangelią kantem prosto w czaszkę.
Nawet nie warto wspominać że chciałam dobrze.

Przepraszam za tego kto jak myślę "był mi coś winien" jest podduszony ale wyrwali mi go z rąk chyba przeżyje, bo jakoś głupio wyszło faktycznie, jeszcze mi uśmiech na twarzy nie stajał po tym jak mi wszystko darowałeś.

A teraz już sobie idę i spróbuję Cię dogonić na moich małych łapach.
Panie mój.

Twój mały trochę wkurzony sobą innymi i upałem tygrys in spe.

Anonimowy pisze...

Za pierwsze dwa wersy przepraszam.
Wytniesz Ojcze? Proszę wytnij. Tego tu być nie powinno.

Anonimowy pisze...

Nieźli ci goście na paralotniach - trochę ryzykują wprawdzie, ale naprawdę dobrzy.

Floater

Prześlij komentarz