poniedziałek, 2 września 2013

Żebracze kaznodziejstwo

W każdej podróży trzeba się mieć na baczności, być świadomym, co ci się zdarza, ale i zarezerwować dla siebie chwilę samotności i ciszy, refleksji i oderwania. I trzeba patrzeć, najlepiej nie na siebie.












Bardzo lubię ludzi, ale ich nadmiar sprawia, że potrzebuję samotności. Może dlatego tak bardzo kocham cały wymiar kontemplacyjnej duchowości, która pozwala stanąć do pionu.

Po dwóch dniach wędrowania, w dniu świętego Dominika, trafiliśmy do kościoła w Sokółce, gdzie w celu nabrania sił udaliśmy się na adorację w ciszy. Tam też miało miejsce niespodziewane spotkanie.


Po przyjeździe do Łodzi przychodzi e-mail:


Wierzę, że nic w życiu nie dzieje się przez przypadek, więc pomyślałam, że i to nasze spotkanie (szczególnie w takich okolicznościach) nie mogło się zdarzyć tak bez jakiegoś głębszego sensu.
(…)
Otóż wtedy w Sokółce 8 sierpnia, po spotkaniu w kościele widziałam Was jeszcze raz - na drodze. Ja jechałam z mężem, synem i mamą i gdy Was mijaliśmy poprosiłam męża żebyśmy Was zabrali, ale uświadomili mi, że będzie nas za dużo. Rzeczywiście tego nie przeliczyłam, ale zrobiło mi się strasznie smutno, że nie mogliśmy Was zabrać.
(…)
Przypomniało mi się też, jak jeden znajomy OP podróżował kiedyś "bez trzosa i drugiej sukni" do San Giovanni Rotondo (chociaż jeszcze wcale nie wiedziałam, że Wy też podróżujecie zdani tylko na łaskę Boga i ludzi - przeczytałam to dopiero przed chwilą na blogu) i jak wspaniale Pan się nim zaopiekował (łącznie z tym, że życzliwa kobieta, do drzwi której zapukał wyprała mu habit tuż przed dotarciem do "Ojca Pio"). W każdym razie szybko przyszło mi natchnienie, że nic straconego - nawet jeśli nie mogłam Was zabrać, to mogę się przecież za Was pomodlić i na pewno ktoś się zatrzyma. Wtedy też przypomniałam sobie, że jest to dzień Świętego Dominika, więc powierzyłam Was Jego opiece i poprosiłam serdecznie Maryję, żeby Was okryła swoim płaszczem i przekazała Wam duchowo moje pozdrowienie i patronalne życzenia oraz towarzyszyłam Wam z różańcem i brewiarzem do wieczora. I przyszło do mnie wewnętrzne uspokojenie i pewność, że jesteście zaopiekowani przez Boga i poczucie takiej duchowej jedności.
(…)
Wierzę więc, że to właśnie Św. Dominik i Maryja postawili Was na mojej drodze, no a przede wszystkim sam Jezus, skoro to przed Nim samym się spotkaliśmy. Chcę jeszcze dodać (żeby Ojca nieco uspokoić, że nie ma do czynienia z oszołomką), że właściwie to dla mnie samej było zaskoczeniem, że tak do Ojca podeszłam - w czasie modlitwy i w takim miejscu - trochę jakby bez wyczucia, ale to się właściwie stało poza mną.
(…)



Tak, przez cztery dni podróży byliśmy „zaopiekowani”, być może dzięki modlitwie właśnie tej osoby?

Nie mieliśmy ustalonych noclegów, żadnych pieniędzy, grama jedzenia, a nigdy niczego nam nie brakowało. Co więcej, tym razem Bóg jakby nie chciał naszego żebrania, gdyż sami zjawiali się ludzie, którzy oferowali pomoc. Przejechałem w życiu autostopem dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów, ale takie sytuacje zdarzyły mi się pierwszy raz. Ktoś stoi przed domem czekając na inkasenta, słońce pali niemiłosiernie, my jesteśmy bez wody.
- Może jesteście spragnieni? – słyszymy.
- Tak, trochę jesteśmy.
- To chodźcie, spragnionych trzeba napoić.

Wyszliśmy nie tylko z butelką mineralnej wody, ale i po znakomitym obiedzie z deserem.

Symptomatyczne było to, że gdy jednego dnia otrzymaliśmy zapas jedzenia na drogę, wówczas nikt nam niczego już nie podarował. Aż do następnego dnia, kiedy znowu nie mieliśmy nic.

To były dwa bardzo intensywne tygodnie. Najpierw Podlasie z Przemkiem, a później wyprawa z Maciejem, połączona z wizytą u zaprzyjaźnionej misjonarki miłości, którą dwa lata temu poznaliśmy w Skopje. Ta święta kobieta, przeniknięta Bożym światłem, ostatnie dwa lata spędziła Afryce, a miesiąc temu zamieszkała pośród wysokich blokowisk w Bratysławie. Chcieliśmy prosić o modlitwę w pewnej sprawie. Wróciliśmy przez Wiedeń, Czechy, kończąc uroczystością ślubów wieczystych u znajomych sióstr Niepokalanej Maryi w pięknym przygranicznym miasteczku w Branicach, w kościele, który został wybudowany na wzór bazyliki świętej Sabiny w Rzymie.

W każdym dniu działo się to, co miało się wydarzyć. Czas był szczelnie wypełniony.

Mógłbym opisywać jak na drodze szybkiego ruchu zatrzymał się autokar pielgrzymkowy, jak podwoził nas pewien Czech, fascynat UFO i tajemnych teorii, czekający na bliskie spotkanie z istotami pozaziemskimi, który opowiadał jak cały Kościół, na czele z papieżem, jest we władaniu diabła. Zatrzymał się jedynie dlatego, gdyż białe habity na drodze sprawiły, że wziął nas za prawdziwych kosmitów. Mógłbym opowiedzieć o tym, jak jechaliśmy karawanem pogrzebowym z kierowcą, który o swojej pracy opowiadał z podziwu godnym dystansem (od pięć do siedmiu zgonów dziennie, praca w krematorium, zbieranie ciał po wypadkach samochodowych), o niezwykłych spotkaniach na parafiach, o pewnym zakonniku, który za zgodą przełożonych zamieszkał samotnie w lesie żyjąc bez prądu, pieniędzy i bieżącej wody. I o tym, że kiedy dosłownie oddał wszystko, nieustannie ma nadmiar. Mógłbym także pisać, że Bóg – z wyjątkiem jednej, drobnej sytuacji - nawet nie pozwolił nam żebrać o jedzenie, gdyż przez cały czas niczego nam nie brakowało (uwaga: to nie jest normalne).

Jednak nie to było najważniejsze, ale doświadczenie, że ten rodzaj życia, tak naturalny dla pierwszych dominikanów, jest i dziś czymś szalenie żywym.

Tego rodzaju podróży nie sposób jednak zrozumieć bez Ewangelii i założyciela Zakonu Kaznodziejskiego - Dominika Guzmana.
***

Są takie wymiary Ewangelii, że ona jest wbrew logice, idzie w poprzek. Kiedy jednak człowiek zaczyna nią żyć, niespodziewanie odkrywa świeżość innego patrzenia, gdzie „nikt” oznacza „ktoś”, „ostatni” staje się „pierwszy”, a „słaby” okazuje się „silny”. Wówczas bycie outsiderem, do pewnych trendów tego świata, staje się drogą do nawrócenia.

Bez potraktowania na serio słów Jezusa o rozesłaniu czy wędrownego życia, które realizował Dominik, tego rodzaju podróże zawsze będą czymś niezrozumiałym. Trudnym do pojęcie będzie fakt otrzymywania błogosławieństwa (kto was przyjmuje, mnie przyjmuje) lub wartości uczynków miłosierdzia w perspektywie zbawienia (kto poda kubek wody…). W Biblii gościnność i każdy gest dobroci wiązały się ściśle z otrzymaniem Bożej łaski. 

W Zakonie Dominikanów charakter żebraczy założyciela nie jest czymś wydumanym, lecz został ściśle związany z jego misją wyjścia na obrzeża, aby odszukiwać tych, którzy się pogubili. W aktach procesu kanonizacyjnego św. Dominika czytamy:

(Świadek) widział także, jak niekiedy (Dominik) chodził od drzwi do drzwi za jałmużną niczym żebrak. Pewnego dnia, we wsi Dugliolo, gdzie chodził po kweście, jakiś człowiek dał mu bochenek chleba. Ojciec przyjął go na kolanach z wielką pokorą i pobożnością. Świadek słyszał często, jak wyrażał bracią swą wolę, aby żyli z jałmużny.

Dla Dominika natchnieniem były teksty ewangeliczne mówiące o rozesłaniu. Krążenie braci i szukanie ludzi, do których Pan chciał ich posłać, było w owym czasie ideałem zupełnie różnym od wędrówki pielgrzymów, zmierzających prosto przed siebie, choć – jak dodają dominikańscy badacze źródeł – bywały momenty, że ich drogi się przecinały.

Swoje siostry w Prouille Dominik nauczał, że żebractwo wędrownego kaznodziei ma jeszcze jeden wymiar wyrzeczenia –  jest to codzienne zdawanie się na Opatrzność.

Już przed 25 maja 1215 roku Dominik zainaugurował istnienie domu Kaznodziejów diecezji w Tuluzie, przyjmując dwie pierwsze profesje braci. Ożywiał go zawsze ten sam ideał: wędrowne i żebracze kaznodziejstwo, które odtąd znalazło oparcie w ośrodku, mającym postać wspólnoty zakonnej.

***

Przez długi czas nie miałem okazji się spotkać, w jakimkolwiek zakonie w Polsce, z ową praktyką żebraczego wędrowania, która dla Franciszka i Dominika była czymś zupełnie naturalnym. Gdy o tym czytałem w pierwszych latach zakonnego życia, pojawiała się ta sama argumentacja: to były inne czasy, dzisiaj już tak się nie da, na słowa Jezusa należy patrzeć w innym kontekście.

W sercu wciąż pojawiało się jednak pytanie: - A gdyby tak spróbować wyruszyć zupełnie bez pieniędzy, chodząc po domach, prosząc o chleb, wodę lub kawałek podłogi do spania, błogosławiąc i opowiadać o Panu Bogu? A gdyby tak móc porozmawiać z ludźmi na ich terenie, w środowisku w którym ci ludzie nie muszą nikogo udawać, w którym czują się w pełni sobą, nie musząc odkrywać całego tego teatrzyku pozorów, z jakim nieraz mamy do czynienia w parafialnych kancelariach: „ksiądz nie pyta, ja nie mówię”. Gdyby tak móc być gościem, zdanym na łaskę i niełaskę innych ludzi, a odrzucenie potraktować jako naturalną kolej rzeczy, duchową korzyść, podobnie jak czyjąś życzliwość?

Wędrować i głosić, jak pierwsi dominikanie. Dosłownie.

Czy ten rodzaj życia jest możliwy dla księdza i zakonnika? Czy to nie jest ujma dla święceń kapłańskich? Czy możliwe jest życie w klasztorze, w którym bracia zdecydują się na bardzo prosty sposób życia, gdzie obok modlitwy, studium i wspólnotowego życia będzie także istotny wymiar wędrowno-żebraczego kaznodziejstwa? Gdzie bracia będą prosili o jedzenie, godząc się na odrzucenie, ale i dzieląc się ewangelią w środowiskach, do których parafialne grupy nie trafiają?  

Doświadczenie czwórki dominikanów jest w tej kwestii jasne. Taki rodzaj życia jest nie tylko czymś pięknym i autentycznym, ale i możliwym. Na dodatek w obrębie zakonu, w jedności z Kościołem.


14 komentarzy:

Soup pisze...

Jak tak czytam Ojca wpis, to mam wrażenie że jestem świadkiem początku czegoś nowego...Czegoś myślę dużego...może się mylę, może to moja nadinterpretacja....a może nie.

Kasia Sz. pisze...

Troszkę mam niedosyt, bo Ojciec nie opisał nam jak dokładnie pojawiali się ludzie, którzy bez proszenia o to dawali Ojcom jedzenie, noclegi, choć oczywiście bardzo trudno to opisać w całości.
Może Ojciec będzie tak wędrował z Ewangelią. Nie wiem.

Anonimowy pisze...

Bogu dziękuję za wędrowne kaznodziejstwo Ojców.
Ja dodam od siebie , że w sercu moim ponawia się tęsknota a może to wezwanie do tego by opierać się konkretnie na opatrzności Bożej i to nie tylko w sprawach materialnych ale w sprawach relacji ludzkich bardzo trudnych i powtarzać JEZU UFAM TOBiE . A druga tęsknota to by głosić Jezusa prosto do życia z własnego życia nie moralizujac nie osadzajac a ocalając, to wszystko po ludzku niemożliwe a po Bozemu jak najbardziej. I to wszystko w zakreconym, zagonionym świecie pracy , rodziny.... Ostatnio wraca sama do serca rano modlitwa by spotkać tego dnia kogoś komu mogłabym przybliżyć Jezusa. A tak w ogóle najtrudniej kochać i mieć wyrozumiałą życzliwość dla tych co najbliżej mnie stoją i których najtrudniej kochać.

basiek pisze...

Rzeczywiście jak się czyta ten Ojca wpis to ma się takie wrażenie jak by Ojciec właśnie tak bardzo zafascynował się tą żebraczą drogą od domu do domu głoszenia Słowa Bożego może to i jest jakiś sposób tak móc spotykać różnych ludzi i z nimi tak zwyczajnie rozmawiać choć to proszenie o nocleg czy posiłek to nie jest łatwe, takie życie i wędrowanie i głoszenie Słowa Bożego na wszelkie sposoby ale może jednak tak na wakacjach a potem to niech Ojciec wraca do tej Łodzi tak też można.
Pozdrawiam i dobrej nocy :)

Anonimowy pisze...

z całego serca braciom życzę żeby to co jest w planach się udało
z modlitwą w tej intencji

Anonimowy pisze...

Może pewnego dnia zapukasz do moich drzwi,
jednakże one od zawsze stoją otworem.
Kluczem jest to co w człowieku tkwi,
Bo w tym domu drzwi są tylko pozorem.

----------------------------------------------
Jak będziesz mógł to odpisz na temat gwiazd,
w końcu one również światłem miast ;)

Anonimowy pisze...

Kilka razy zastanawiałam się nad tym w jaki sposób pierwotna idea świętego Dominika- naśladowania we wszystkim Apostołów (a więc również apostolstwo „wędrowne”) mogłaby rozkwitać w świecie jaki teraz mamy. Bo przecież, chodzi chyba o głębsze spojrzenie, niż tylko to przyziemne. Braterską łączność w Duchu, oraz troskę o to żeby każdemu dać jak najwięcej inicjatywy i umożliwić zaangażowanie we wspólne dzieło. Dążenie do wydobywania z człowieka tego co w nim najlepsze poprzez wspólne poszukiwanie Boga (nie z wysokości, z piedestału, ale poprzez dialog, rozmowę. Z tymi też, do których potrzeba wyjść, a którzy sami nigdy by nie przyszli). Szczególnie jest chyba potrzeba odnowienia „zapomnianego” charyzmatu głoszenia Ewangelii zdając się we wszystkim na Bożą opatrzność (rozumianą również dosłownie- ubóstwo). Nie tylko w sensie takiego doświadczenia które opisuje Ojciec Krzysztof, dobroci Bożej i wrażliwości ludzkiej pojedynczych wędrujących braci i osób które spotykają, ale również w szerszym spojrzeniu. Całej wspólnoty. Bardzo mnie to zastanawia. Na jakie sposoby Zakon (nie tylko bracia OP), mógłby stać się na powrót żebraczym. Gotowym do szczerego, codziennego powierzania się Bożej opatrzności.

Życzę wytrwałości i powodzenia :)
Jeśli się nie mylę, herb który jest na fotografi znajduje się w kościele świętej Sabiny w Rzymie. :) i stąd pozdrawiam.

Anonimowy pisze...

a...takie apostolstwo wędrowne nie jest zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn, czy dla "mnichów wędrowników" :) Były, i bedą (również kobiety czy osoby świeckie) które myślą tak, jak kiedyś święty Dominik.

jb pisze...

(-:

Anonimowy pisze...

Jadąc samochodem będę wypatrywał białych habitów :)

frotka pisze...

Mnie sie podoba takie wyjście do ludzi. Chciałabym spotkać takiego kaznodzieję -wędrowca. Brakuje mi duchownych w moim otoczeniu. Do parafii nie mam odwagi iść, a zresztą nic mnie tam nie ciągnie.
Myślę, że nie brakuje osób, które tak jak ja nie pasują do żadnych grup przykościelnych.

Anonimowy pisze...

Frotka - co za problem stworzyć własną grupę?;)

Anonimowy pisze...

Anonimowy z 11:55
zachęcam do poznania Wspólnoty Baranka, też należącej do rodziny dominikańskiej- małe siostry i mali bracia :D

Anonimowy pisze...

Dzięki, słyszałam o nich dużo dobrego od różnych osób :) znam też inne- też w rodzinie dominikańskiej, gdzie jest potrzeba i nadzieja odnowienia "zapomnianych" charyzmatów. :)

Prześlij komentarz