niedziela, 23 listopada 2014

Pokłóćmy się raz, tak jak to robią ludzie

Współcześni ludzie wyobrażają sobie, że największym wyzwaniem dla mnichów była seksualność. Starożytne źródła wskazują jednak na coś zupełne innego.






W swoich miastach na pustyni, mnisi pragnęli stworzyć nowy świat. Dążyli do osiągnięcia harmonii relacji ludzkich, wolnych od pazerności, przenikającej miasta i wioski, które zostawili za sobą. Niektóre opowieści łagodnie wyśmiewają ów dawny świat. Pewna ukazuje dwóch starców, którzy mieszkali razem wiele lat i nigdy się nie kłócili. Jeden rzekł do drugiego: "Pokłóćmy się raz, tak jak to robią ludzie". Na to drugi odpowiedział: "Nie umiem się kłócić". Zatem ten pierwszy powiedział: "Położę na środku cegłę i powiem: Ona jest moja. Ty zaś powiedz: Nie, lecz właśnie moja". Drugi mnich odegrał swoją rolę i odrzekł: "Nie, moja". Na to pierwszy natychmiast ustąpił: "Owszem, jest twoja. Weź ją i idź". Starcy poddali się, nie będąc w stanie rozpocząć kłótni". 

W osobliwy sposób oddaje to ideał pustyni, jednak rzeczywistość wyglądała inaczej.

Współcześni ludzie, żyjący w nadmiernie rozerotyzowanej kulturze, często wyobrażają sobie, że wielkim wyzwaniem dla mnichów była właśnie seksualność. Jak zauważa badacz wczesnego monastycyzmu William Harmless SJ, starożytne źródła wskazują jednak na coś zupełne innego.

Ważniejszą rolę odgrywał gniew, a nie seks. Prawdziwym 
wyzwaniem były stosunki międzyludzkie.

Każdy, kto ma choć odrobinę doświadczenia życia w zakonnej wspólnocie, wie że i dzisiaj wyzwania są podobne. 


59 komentarzy:

aga pisze...

stosunki międzyludzkie są wyzwaniem w każdym środowisku
u mnie w pracy: jest nas ponad 20 osób, do tego ponad setka dzieci i dwa razy tyle ich rodziców - to szczególny heroizm

Mati pisze...

Hyhy (to było do Agi)

Anonimowy pisze...

Ba.. Nie wiem , czy we wspólnocie zakonnej harmonia między ludźmi jest większym wyzwaniem , niż w rodzinie. W zakonach, z założenia, zdani jesteście raz na tych, raz na innych..mając świadomośc różnorodnosci plemienia ludzkiego ;) A małżonkowie , z założenia WYBIERAJĄ siebie...I bywa trudno.Wybrałam, wiem kogo i...to dopiero wyzwanie, by dążyć do harmonii bez możliwości schronienia się w celi...To nie był wpis złośliwy, ale nieco zmęczony i zazdrosny o tę zakonną celę :)

Anna K. pisze...

Ciekawy wpis Ojca. Mnie mimo wszystko zawsze wydaje się, że jednak mężczyznom-zakonnikom łatwiej jest dogadać się we wspólnym domu, w którym przyszło im żyć, niż kobietom-zakonnicom.

Mam niewiele danych i obym myliła się, ale naprawdę jak pomyślę o tym jak musi być w zakonie, gdzie są same kobiety i jak sobie przypomnę "Dzienniczek siostry Faustyny", to myślę sobie, że to musi być dosłownie gehenna być w zakonie żeńskim i znikąd pomocy. Naprawdę chciałabym usłyszeć jakieś szczere świadectwo jak tam naprawdę jest, i że nie jest tam tak źle, jak mi się wydaje, ale na tę chwilę to po prostu myśl o tym, że ktoś może tam być i to nie czasowo, tylko widzi, że tak będzie do końca życia, napełnia mnie wielkim współczuciem.

Mnie wydaje się ponadto, że współcześni zakonnicy-mężczyźni, tacy jak dominikanie, mogą w dużej mierze harmonijnie rozwijać swoją osobowość, tak całościowo, mogą realizować się na wiele sposobów, czuć się męsko, dbać o siebie, mogą mieć też prywatnie fajne ubrania i czasem właśnie w jakichś adekwatnych ciuchach, choćby sportowych, wybrać się na trekking czy w podróż czy w inny sposób być w zgodzie ze sobą, a nie w ciągłej deprywacji i zaprzeczeniu swojej męskości.

Poprawcie mnie, jeżeli się mylę, ale zakonnice chyba tego nie mogą. Nie mogą nawet prywatnie fajnie ubrać się, farbować włosów, zrobić sobie fajnej fryzury, umalować się, cieszyć się ładna biżuterią czy ubraniami czy w jakikolwiek inny sposób wyrazić siebie, jako kobiety. Nie mogą, tak myślę, uprawiać sportu czy iść na siłownię czy na basen czy pobiegać czy cokolwiek, żeby czuć się dobrze w swoim ciele, żeby czuć się w ogóle kobietami. Jeżeli sport, to (tak sobie wyobrażam) tylko dla podtrzymania kondycji, w kółeczku w habitach jakieś skłony i przysiady razem z matką przełożoną. Zakonnicy natomiast mogą robić wszystko to, co świeccy, żeby dobrze czuć się w swoim ciele, które jest domem każdego człowieka. A kobiety ze swojej natury sto razy bardziej, uważam, cierpią, jeżeli widzą, że brzydnie im ciało i nie mogą nic poradzić, podkreślić jakkolwiek urody. Muszą nosić habity, w których gorzej wyglądają niż zakonnicy-mężczyźni i osłonięte włosy, zero makijażu itp. Oczywiście, ja rozumiem, że to jest wpisane w ich powołanie, że właśnie mają nie robić nic, żeby podobać się zewnętrznemu światu, bo są poślubione Jezusowi i być może właśnie to im odpowiada, nie musieć starać się i wystawiać na ocenę innych, konkurować z innymi kobietami o mężczyznę itp. Natomiast, chodzi mi o to, że na pewno bardziej ta niemożność realizowania się jako kobiet musi im drążyć psychikę. Nie dość, że doświadczają normalnych procesów typu owulacja itp. i pojawiają się w nich na pewno tęsknoty za macierzyństwem itp i różne nastroje itp. i wiedzą, że nie mogą iść za tym głosem i na pewno to w jakiś sposób je rozbija, to jeszcze nie mogą czuć się kobietami tak całościowo, w sensie właśnie zaspokojenia tego pragnienia dbania o siebie, wyglądania ładnie, zmieniania czegoś w swoim wyglądzie, bo muszą ciągle tak samo być ubrane dzień w dzień. Plus jeszcze te klimaty, jak to w "babińcu", te wszystkie konflikty, menopauzy, obgadywanie, dokuczanie itp. :(

Nie wiem czy jestem w błędzie, możliwe, że mylę się, ale tak to sobie wyobrażam i po prostu staram się nie myśleć o tym, co te siostry przeżywają i czy nie czują się w pułapce jakiejś.

Jeśli ktoś z Was ma jakieś dane przeciwne, chętnie dowiem się, a mam nadzieję, że i inni.

Anonimowy pisze...

Aga, chyba nie pracujesz całą dobę?
A co do rodziny: współmałżonka się wybiera, a osób we wspólnocie zakonnej - nie.

Anonimowy pisze...

Hm......a jak się ktoś decyduje na zakonpojście, to mam nadzieję, że wie , co robi.Niezależnie, czy mężczyzna, czy kobieta.
Tak, jak ja wybrałam męża- nie jest łatwo...Mam dzieci, ...nie jest łatwo....ALE wiedziałam, na co się decyduję.Pozdrawiam utrapionych i tych, co myśleli, że już tu na ziemi, będą żyć w Raju :)
By usprawiedliwić moje mądrowanie sie dodam, ze mam rodzinnego, (powołaniowego ?)doła :)

Anonimowy pisze...

Nie tyle sam gniew, ile zaciekłe trwanie w nim. Brak woli pojednania, przebaczenia. Zazdrość, chęć postawienia na swoim, próby sterowania wszystkiego na swoje. Zapatrzenie w siebie i swoje tylko poglądy, sprawy- czego skutkiem będzie niemożność słuchania co ktoś inny ma do powiedzenia, przyjęcia jego zdania, jego inności. To rozwala wspólnotę (nie tylko zakonną).
Ogólnie, brak pokory. Pokorny zawsze zachowa się w obliczu trudnych nieprzyjemnych sytuacji właściwie, prędzej raczej zgodzi się na to by go inni ranili, niż sam zacznie wyciągać szerokokalibrowe armaty wojenne, i strzelać obronnie. I tak (choć może się wydawać że jest przegrany, ofiara losu poprostu) paradoksalnie będzie on bardziej wolny od kogoś kto wyostrza pazurki i zęby, żeby pokazać swoją rację.
Jeśli chodzi o powołanie, to znam zakonnice normalne, bardzo dobre dojrzałe osoby, znam też infantylne. A zakonników też znam, takich którzy swoje "humory" pokazują częściej i gęściej od niejednej kobiety. I dobrych też znam, mądrych. To zależy chyba od konkretnych osób. Nie tyle od płci, ile od gotowości, lub właśnie nie gotowości na rezygnację z siebie, szczerej chęci dobra dla innych.
Się zastanawiam, czemu rozmyślać i użalać się nad innymi którzy idą swoim powołaniem i są w tym szczęśliwi? Na przykład dla Anny K. Takie życie zakonne wydaje się jej jakimś piekłem ( bo to nie jej powołanie ) a ktoś inny jest w tym szczęśliwy. Myślę, że ten opis jest bardzo przejaskrawiony, śmieszny w niektórych momentach.
Choć jestem kobietą, życie postawiło mnie w takiej sytuacji że pracuję teraz z młodzieżą męską. To wcale nie jest tak, że mężczyźni mają "łatwiej" trochę inaczej przeżywają pewne sprawy, w inny sposób myślą, ale taka jest prawda że "chamstwo" brak wychowania i szacunku do drugiego człowieka nie ma płci. Mężczyźni też obgadują, i są złośliwi i wyrachowani. I w drugą stronę, potrafią być też ofiarni i opiekuńczy (bardziej od niejednej kobiety).
Takie sprowadzanie człowieka jedynie tylko do jego sfery cielesnej, seksualnej, zewnętrznej, bardzo zastanawia. Nie można patrzeć na człowieka tylko od strony jego potrzeb. Życie, to coś więcej niż tylko to, o czym pisze Anna K.

Anonimowy pisze...

a...zapomniałam :) znam zakonnice bardziej kobiece od niejednej (nawet bardzo zadbanej i "umalowanej, ufarbowanej itp) pani, żyjącej nie w zakonie. Kobiecość, to nie tylko zewnętrzność.

Anna K. pisze...

Mnie nie chodziło w ogóle o to jak odbieramy zakonnice my jako my, a o to jak one czują się z tym, że nie mogą wyrażać siebie jako kobiet i jak jest z tym wszystkim w praktyce.

Zakonnicy-mężczyźni, przynajmniej w zakonie dominikańskim, mogą wyrażać siebie jako mężczyźni, w tym sensie, że mogą czuć się dobrze zarówno na duchu, jak i w swoim ciele, jako ludzie. Jeżeli, na przykład, potrzebują kolorów w swoim życiu, to mogą sobie kupić kolorowe ubrania i ubierać się w nie prywatnie. Wiem, że jeżdżą na trekkingi górskie, na kajaki, w różne podróże, realizując się tym samym jako mężczyźni (nie w aspekcie pracy = opiekowania się ludźmi, ale też w aspekcie indywidualny, człowieczym, zgodnie z tym, co im w duszy gra jako mężczyznom). Jest to rodzaj realizowania swojej męskości. Nie wiem czy coś podobnego jest dostępne zakonnicom.
Ponadto, zapewne, zakonnicy mężczyźni na co dzień też mogą wieczorem ubrać się w cywilne ubranie i wybrać się gdzieś. Sama widziałam kiedyś po mszy u dominikanów jak z zakrystii wyszedł zakonnik fajnie ubrany w cywilne ubranie, kiedy przed chwilą odprawiał mszę. Zakonnicy mogą iść do fryzjera i potem czuć się schludnie, fajnie, że jest jakaś odmiana. Jak zakonnikowi znudzi się być zawsze ogolonym na twarzy, to może zapuścić brodę, a potem ją zgolić. Może sobie w ramach wyrażania siebie zafundować jakąś odmianę, poprawić sobie samopoczucie. Mają też, jak myślę, większy dostęp do sportu. Jak któryś musi nosić okulary, to może na pewno dobrać sobie jakieś twarzowe oprawki i przypuszczam, że mają oni w tym względzie większą swobodę wyboru takich dodatków niż zakonnice.

Zakonnice natomiast, jako ludzie, jako kobiety, nie mają możliwości (tak myślę) poczuć jakiejkolwiek odmiany, poczuć się lepiej. Włosy mają mieć schowane, kolorów ZERO, jak potrzebują butów czy torby czy wierzchniego okrycia, to tylko czarne, szare, buty zawsze na płaskim obcasie. :( Nie wiem, ale przypuszczam, że nawet nie mogą mieć w uszach kolczyków. Nic totalnie nie wolno im, żeby jako ludzie poczuć jakiekolwiek wyrażenie siebie, odmianę. Nie mam pewności też czy wolno im choćby wydepilować sobie nogi czy pachy czy cokolwiek, w sensie, czy wolno im zadbać o siebie nawet jeżeli to nie będzie zadbanie o coś, co widać na zewnątrz. Nie wiem też czy jako kobiety mogą realizować się przez coś, co jest odpowiednikiem tych trekkingów albo kajaków albo innego typu fajnych potrzebnych człowiekowi odmian, wyzwań u zakonników. Przypuszczam, że nie mogą mieć takiej odskoczni i możliwości realizowania się jako kobiety, tak jak zakonnicy jako mężczyźni.

Chciałabym być dobrze zrozumiana, chodzi mi o to, że i jedni i drudzy (i kobiety i mężczyźni) ślubują czystość, ubóstwo i posłuszeństwo, natomiast mężczyźni, niezależnie od celibatu, mogą realizować swoje męskie jestestwo w jakiś sposób w zakonie, a kobiety, swojego jestestwa, zapewne nie mogą - jedynie poprzez wykonywanie obowiązków. Stąd, wydaje mi się, tak po ludzku i psychologicznie myśląc, zapewne więcej jest w życiu kobiet- zakonnic deprywacji i więcej rzeczy niespełnionych i niemogących wyrazić się zostaje u nich zepchniętych do podświadomości, a te rzeczy zepchnięte do podświadomości na sto procent dają konkretne skutki, tj. albo "wybijają" z tej podświadomości jako najróżniejsze problemy, frustracje, depresje, złość itp. albo dają skutki na zdrowiu fizycznym. Nie wiem też czy te kobiety nie zostają czasem z tymi frustracjami i problemami same i czy nie są wpędzane w poczucie winy, w sensie, że nie mówi im się, że różne rzeczy, które odczuwają są w sytuacji tej deprywacji itp. rzeczami normalnymi, tylko, daje im się do zrozumienia, że te wszystkie skutki są spowodowane tym, że siostry nie dość mocno nad sobą pracują, że są grzeszne itp. Jak pomyślę o tej sytuacji, to to mi się takie właśnie logiczne, na ile znam psychologię człowieka itp

Anna K. pisze...

Od razu mówię, że nie znam z bliska realiów zakonnych i chętnie dowiedziałabym się z pierwszej ręki jak z tym jest i co im wolno, a co nie. Czy mogą np. mieć kolorowe ubrania prywatnie i je czasem zakładać, kiedy potrzeba im kolorów w ich życiu. Czy są naprawdę skazane na to, żeby patrzeć na owłosione nogi albo pachy i nie móc nic z tym zrobić. Czy mogą używać choćby balsamu do ciała i innych kosmetyków pielęgnacyjnych. Czy mogą mieć perfumy, tak dla własnego dobrego samopoczucia (idę o zakład, że zakonnicy mężczyźni mogą mieć jakieś fajnie pachnące wody po goleniu, jeśli zechcą i jeśli poprawia im to humor i pomaga w codziennej pracy). Nie mówiąc już o jakichś innych rzeczach, które po prostu, mimo wyrzeczenia się życia rodzinnego, każdemu człowiekowi są jakoś potrzebne do czucia się w harmonii ze sobą, w jakiejś godności osobistej i do spełniania się jako konkretny człowiek, stworzony kobietą lub mężczyzną.

Nie wiem jakie są te realia i jak te siostry czują się z tym wszystkim i to mnie ciekawi. A to jak my je postrzegamy, to mnie akurat w tym momencie nie ciekawi.

Życie sióstr zakonnych ogólnie, w mojej codzienności, niespecjalnie zaprząta mi myśli, a po prostu temat wpisu Ojca dotyczy życia w zakonie i na tenże temat dopisałam się właśnie ze swoimi refleksjami i pytaniami, żeby móc sobie przybliżyć kwestie jak jest w zakonie, skoro o tym mowa. Nie jest tak, jak tu ktoś sugeruje, że dużo o życiu zakonnym myślę na co dzień. Mam jakieś tam dane, bo coś czasem przeczytam o życiu w zakonie, ale właśnie raczej od strony problemów, jakie tam pojawiają się, a nie mam wiedzy o tym jakie są tam realia dla konkretnej jednostki i czy może rozwijać się w zakonie jako harmonijna osoba, stworzona jako kobieta. Matka Boża ubierała się kolorowo i normalnie i wyrażała swoją kobiecość strojem, ozdobami itp. Zakonnicom tego nie wolno. Nie wiem czy nie wolno im w ogóle, w stu procentach, czy prywatnie jednak trochę mogą, żeby choć poczuć się dla siebie samych normalnie i kobieco. Nikt nie wmówi mi, że 100% tych kobiet dobrze się czuje non stop w kolorze szarym, czarnym itp. Nagle każda ma taki gust? Żadnej nie brakuje czegoś? Kolor to jeden z aspektów, a jest jeszcze wiele innych.
No nic, może dopisze się tu jakaś siostra zakonna i przybliży te realia, tylko skąd będziemy wiedzieli, że ta pisząca osoba jest siostrą zakonną? Ale może to da się wyczuć. Możliwe też, że ojciec Krzysztof coś wie o tych aspektach, bo jakiś kontakt dominikanie z żeńskimi zakonami też mają, z tego, co słyszałam. Może więc o tych realiach mógłby nam napisać i czy jest tak jak myślę, że mężczyźni mają większą możliwość życia zgodnie ze swoim jestestwem niż kobiety w życiu konsekrowanym.

Anonimowy pisze...

Anno K
Twoje wyobrażenia o rzeczywistości są mocno przesadzone.

Anonimowy pisze...

Rozumiem pytania Anny. Są szczere i wierzę, że wynikają z autentycznego zatroskania. Ja też nieraz podobne pytania stawiałam. Moja wspólnota przyjaźni się z jedną siostrą józefitką, którą od kilku lat zabieramy ze sobą na letnie wczaso - rekolekcje. Posługuje nam jako druga pomoc duchowa (obok księdza), prowadzi z nami spotkania w grupach i troszczy się o liturgię. Dwa razy nawet miałam okazję pomieszkać z nią w jednym pokoju. Nie zawsze była możliwość załatwienia dla niej pokoju "jedynki", a ponieważ jako diakonia muzyczna wspólnoty należę do "kadry" rekolekcyjnej, to już dwukrotnie miałam przywilej pomieszkania z nią przez tydzień. To cudowna, radosna osoba. Mogę Cię zapewnić, Aniu, że używa kosmetyków, a nawet delikatnych perfumów. Chyba nie robi wielkiego problemu ze swojego stroju, chociaż zawsze boi się pobrudzić habitu podczas naszych wycieczek. A zabieramy ją prawie wszędzie. Jak idziemy w góry, ona idzie z nami. Jedyne na co nie daje się nigdy namówić, to wyjście na plażę czy na basen, ale potrafi z nami zatańczyć, pośpiewać, ma bardzo dobry kontakt zarówno z dziećmi jak i dorosłymi. Nie widać po niej żadnego smutku, choć wiem, że nie zawsze jest jej łatwo i miewa kryzysy. Ale któż ich nie ma? Niemniej, nie przestaję sobie zadawać tych pytań. Ona jest na razie młoda (34 lata), pełna energii. Co będzie za 15-20 lat? Słynny jezuita Anzelm Grun sięga czasem po badania Junga, który wyraźnie pisał, że każdy człowiek jest dwubiegunowy, zarówno spokojny jak i agresywny, pobożny i bezbożny, skłonny dopomagania i egoistyczny, zdyscyplinowany i niezdyscyplinowany...Jeśli żyje tylko jednym biegunem, to wytwarza w sobie "cień" tego drugiego bieguna, który prędzej czy później z niego jakoś "wyłazi", czasem mszcząc się za to, że był tłumiony. Najlepiej jest więc gdy człowiek pozwala, by te bieguny się ze sobą spotykały, by pozwolić im obu jakoś się realizować. Służba dla ludzi i poświęcenie to piękna i Boża sprawa, ale w praktyce często kończy się wypaleniem i potrafi doprowadzić do tego, że z usłużnej siostry nagle robi się mściwa zołza, nieznosząca ludzi.Wcale nie jest to kwestia jej braku wiary, ale właśnie tego zepchniętego, wypartego "bieguna" jej osobowości... Myślę, że człowiek mądrze przezywający swoją wiarę, oprócz tego, że korzysta z siły, którą daje mu Pan, bez której nie jest w stanie sam sobie poradzić, to jeszcze wie, że oprócz służby Bogu i ludziom musi realizować zdrowy egoizm, musi zadbać również o siebie i o swoje potrzeby emocjonalne...to nie znaczy jednak że siostra zakonna musi się malować, nie sądzę, by było jej to koniecznie potrzebne (powiedziałabym raczej, że niepotrzebne), ale może powinna dbać o piękno swojego otoczenia, o miejsce w którym przebywa, a także o inne małe radości, których jest w życiu dosyć spora gama... Kobieta realizuje się głównie przez to, że tworzy piękno, więc może zadbać o ogród, o pięknie przygotowane jedzenie czy nawet oprawę liturgiczną Mszy św. itd. W tym też można się realizować. Nie wiem czy potrzebę macierzyństwa można realizować opiekując się cudzymi dziećmi prowadząc przedszkole czy przytułek, ale nie wykluczam, że tak właśnie jest. Ileż świeckich osób również spełnia się w zastępczym rodzicielstwie?
Nie jestem żadną ekspertką, ale myślę, że da się w sposób mądry realizować swoje zakonne powołanie (nawet w zakonie żeńskim, choć zgadzam się, że tam jest o niebo trudniej), pod warunkiem, że to jest prawdziwe powołanie i ma się silne przekonanie o tym, że "Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia". Pozdrawiam i przepraszam za ten przydługi wywód. Tak jakoś mnie poniosło. Dziękuję Ojcu za poruszanie tych ciekawych tematów... Widać, że nie są ludziom obojętne. Aneta

o. Krzysztof pisze...

A ja Wam dziękuję za mądre i bardzo inspirujące dyskusje. Dziś wieczorem głoszę konferencję dla sióstr w sekretariacie episkopatu i mam dzięki temu trochę rzeczy do przemyślenia ;)

Anonimowy pisze...

Przepraszam, mała korekta: Anzelm Grun to mnich benedyktyński, a nie jezuita! ;) Aneta

Anna K. pisze...

@ o. Krzysztof - pomodlę się w intencji tych rekolekcji i za te siostry, a za Ojca modlę się stale.

@ Aneta - bardzo dziękuję Ci za fajny i ciekawy wpis. Krzepiące dla mnie słyszeć, że siostry (przynajmniej z tego zgromadzenia, o którym napisałaś) mają pozwolenie na to, aby dbać o siebie w takim podstawowym zakresie (kosmetyki, perfumy), bo to na pewno pomaga im czuć się lepiej jako ludziom, na co dzień. Wiadomo, mnie nie chodziło o wyobrażenie, żeby zakonnice chodziły umalowane, ale o to, że jeżeli jest taki zakaz "po całości", że nie mogą sobie niczym poprawić humoru (odpowiednik tego zapuszczania i golenia brody, przystrzygania włosów u fryzjera i noszenia fajnych oprawek okularów u mężczyzn), to jest to jakiegoś rodzaju kolejna deprywacja, z którą muszą sobie poradzić, a nie zawsze są w stanie i nie zawsze są świadome w ogóle tego, że muszą sobie z tym poradzić, a tylko to im odkłada się w podświadomości.

Zgadzam się całkowicie z tym, co pisałaś o tych dwóch biegunach. Jak chodziłam (parę lat) na terapię psychologiczną, to właściwie większość czasu pani psycholog zajmowała się pomaganiem mi, abym, jak to nazwała, zintegrowała się. Chodzi o to, że absolutnie każdy człowiek ma swoją ciemną stronę i chodzi o to, żeby ją sobie uświadamiać cały czas i ją integrować. Bo jak odcinamy się od naszej ciemnej strony, to nie mamy nad nią kontroli i prędzej czy później zaleje nas, czyli po prostu będziemy robić rzeczy, których nie chcemy, a raczej, których nasza jasna strona nie chce. Nierzadko mogą to być rzeczy niegodziwe. Dlatego ważna jest możliwość rozwijania się w jakimś poszanowaniu siebie całościowo. Mnie wydaje się, że w zakonie, w sytuacji większej niż przeciętnie deprywacji, tym większa powinna być świadomość tego, że trzeba być dla siebie dobrym i wyrozumiałym, jakoś wysłuchać siebie, zrozumieć, że pewne rzeczy są normalne, a nie "grzeszne", mieć swój rozum i dążyć do tego, aby jak najlepiej zrealizować to, z czym przyszło się na świat, jako człowiek. Nie pozwalać na jakiś "gwałt" na sobie, mówiąc w przenośni.
Kiedyś przeczytałam w jakiejś książce, nie pamiętam czy psychologicznej czy o duchowości o tym jak zakonnica miała jakieś bardzo wielkie problemy, których nie potrafiła wyznać, czuła się grzeszna (już nie pamiętam na czym to polegało, ale to był dla niej jakiś dramat), a potem wyznała komuś, że kiedy była u zwykłego lekarza, rejonowego czy coś, to on na koniec wizyty chciał ją wesprzeć, że wszystko będzie dobrze i na odchodnym objął ją ramieniem na parę sekund, na zasadzie "niech się siostra nie martwi". Nie był to "zły dotyk", a po prostu coś takiego naturalnego. I ona jakby zakochała się w tym lekarzu, myślała o nim cały czas, myślała potem, że jest przez to grzeszna, że zdradza swoje powołanie itp. I to urosło do jakichś dużych problemów. I myślałam o tym, że szkoda, że nie miały te siostry wcześniej jakichś spotkań z psychologiem, żeby im powiedział, że pewne rzeczy w ich sytuacji są normalne. Że normalne jest właśnie w takiej przypadkowej sytuacji doświadczyć, że jednak jest się kobietą, i że objęcie przez mężczyznę w kobiecie może spowodować, że odezwie się jakaś tęsknota. Wówczas, jeżeli jest się w pełni przekonanym do swojego powołania, należy po prostu nie przejmować się tym. Podziękować Bogu, że dostało się w pakiecie taką chwilę wsparcia i powrócić do swojego życia. A przede wszystkim nie obwiniać się za takie myśli, że to było fajne itp. Czy coś. Nie jestem psychologiem, to nie wiem co powiedzieć, niemniej wydaje mi się, że aby być dobrą zakonnicą, czy dobrym kimś świeckim, to trzeba starać się o bycie harmonijną jednostką, bardzo świadomą i taką, która jest w zgodzie ze sobą.

Anna K. pisze...

Mam mało danych, jak wspomniałam, a niestety wszystkie, jakie mam dotyczą jakichś problemów (media podają nieraz szokujące i straszne rzeczy o domach sióstr - o zakonnikach znęcających się nad dziećmi czy nad współbraćmi nie słyszałam). Nie sądzę też, aby to był przypadek, że poznałam dwie różne osoby, które uczęszczały do liceum prowadzonego przez zakonnice i obie potem zerwały z kościołem, mówiąc, że właśnie przez to, i że mają z tego czasu złe wspomnienia z powodu właśnie sióstr. I myślę sobie, że skoro te siostry wyżywały się na tych licealistkach i do tego stopnia, że te dorosłe już osoby nie chcą do tego wracać, to te siostry nie były, niestety zintegrowane. Coś swojego odreagowywały na tych dziewczynach.

Tak więc, postulowałabym dostępność pomocy psychologicznej dla zakonów żeńskich i/lub większą możliwość, aby każda z nich mogła być sobą (jak jest u mężczyzn dominikanów).

Anonimowy pisze...

Wiem o co Ci chodzi, Aniu. Sama naczytałam się takich książek i artykułów. Np. "Zakonnica" Denisa Diderota - książka przedstawiająca życie zakonne w bardzo złym świetle - bardzo mnie kiedyś zmartwiła i zszokowała. Nie wiem, na ile problemy w niej opisane były wydumane a na ile prawdziwe, odnoszące się do rzeczywistości zakonnej, ale jestem pewna, że to jak funkcjonowały zakony jeszcze 100 lat temu różni się diametralnie od tego jak to wygląda dzisiaj a w nas świeckich wciąż tkwią jakieś stereotypy na ten temat. Ja z tą naszą józefitka się zaprzyjaźniłam. Na co dzień posługuje we Lwowie (Polka urodzona i wychowana na Ukrainie), więc spotykamy się tylko raz do roku, ale dość dużo z nią rozmawiam i koresponduję. Zarówno w naszych osobistych rozmowach, jak i w samej wspólnocie bardzo często sięgamy do problemów psychologicznych. Jedne rekolekcje poświęcone mieliśmy nawet uczuciom niekochanym, takim jak agresja, acedia, smutek, nieszczęśliwe zakochanie itd (wg książki ks. Krzysztofa Grzywocza, bardzo polecam tez jego konferencję na ten temat: http://pawelloo71.bloog.pl/id,339131356,title,KSKRZYSZTOF-GRZYWOCZ-KIEROWNICTWO-DUCHOWE-A-UCZUCIA-NIEKOCHANE,index.html?smoybbtticaid=613dc4). Myślę, że dziś Kościół chętnie współpracuje z psychologami i korzysta z wiedzy psychologicznej, a nawet psychiatrycznej. Jest coraz więcej kapłanów szkolących się w tym zakresie. Myślę, że w zakonach również tego nie brakuje. Oczywiście, zakony są różne, o większym i mniejszym rygorze, a to z kolei wynika z różnych charyzmatów i powołań. Jedne mniej, drugie bardziej radykalnie realizują zasadę ubóstwa, posłuszeństwa i czystości...bo ludzie są różni i mają różne powołania. Zgadzam się, że pomoc psychologiczna i szkolenie w tym zakresie powinno być zapewnione każdemu adeptowi życia zakonnego. Myślę, że decydenci kościelni coraz lepiej to rozumieją, że oblicze zakonów się zmienia na lepsze... Dzienniczek siostry Faustyny pewnie również "dał do myślenia" i zaowocował pewnymi zmianami wprowadzonymi do życia zakonnego. Kościół, nawet jeśli błądził i nie radził sobie z pewnymi sprawami, to zawsze się uczył i wyciągał wnioski...Kościół się ciągle zmienia i jest otwarty na znaki czasu. Za to go bardzo szanuję. Oczywiście nie każdy nadąża za zmianami i nadal słychać księży, którzy swymi wypowiedziami trochę niestety kompromitują siebie i Kościół, ale wszyscy jesteśmy tylko w drodze, mamy prawo do błędów. Nie mamy tylko prawa w nich tkwić, upierać się przy jednym "słusznym" rozwiązaniu dla każdego. Bo "quod homines tot sententiae" -ile ludzi - tyle zdań.
Dobrze, że zadajesz pytania, Aniu. Chciałabym tylko wlać w Ciebie trochę więcej optymizmu i zaufania do Kościoła, bo ma wspaniałego Opiekuna, który nigdy go nie opuszcza i nie przestaje prowadzić i inspirować... Często niepotrzebnie wsłuchujemy się w głosy ludzi z góry negatywie nastawionych do Kościoła i przyprawiających mu nieprzyjemną "gębę", przedstawiających go w bardzo wykrzywionym zwierciadle, którzy z lubością wyciągają jakieś skrajne przypadki na światło dzienne, by przekonać ludzi, że to stanowi jakąś normę...Zamiast posłuchać tych, którzy pięknie, w cichości realizują swoje powołanie, słuchamy "byłych" księży, którzy się pogubili, bo pewnie od samego początku źle pojmowali i realizowali swoje powołanie, może próbowali coś ukryć, przed czymś uciec...nie wiem, a teraz robią wokół siebie wielki szum. Wiem jedno, że prawdziwe powołanie to nie ucieczka przed światem. I każde powołanie niesie ze sobą trudności i wyzwania, żadne nie jest łatwe. W ogóle życie nie jest łatwe, a szczególnie życie zgodne z Ewangelią. Trzeba się naprawdę modlić do Ducha Świętego, by dał nam mądrość, byśmy umieli je dobrze przeżyć, zgodnie z wolą Bożą. Miłego dnia wszystkim życzę. :) Aneta

Anna K. pisze...

Aneto, bardzo dobrze mi słyszeć to, co piszesz, te krzepiące wiadomości i dane o tym, że coś się zmienia, i że ta pomoc psychologiczna najprawdopodobniej dociera do zakonnic i oby to był szeroki trend i rozwijał się.

Ja też dużą nadzieję pokładam w tym, że Duch Święty działa, i że wciąż jest nadzieja na pozytywne zmiany w Kościele, na dostrzeżenie w nim człowieka i na właściwe odczytanie Ewangelii, w sensie, że Jezus jasno pokazał swoim życiem i nauką, że chciałby, aby każdy człowiek mógł żyć w zgodzie ze sobą i ze swoim powołaniem, a jeżeli nikogo nie krzywdzi i opowiada się za Jezusem, to żeby mógł mieć dostęp do pełni sakramentów, bo po to one są i tak dalej - tu już trochę rozszerzam temat, jednakże jest on spójny z tym, co chcę przekazać, że ja też wierzę w zdolność Kościoła do samonaprawiania się. Podoba mi się zwłaszcza to, co napisałaś: "Wszyscy jesteśmy tylko w drodze, mamy prawo do błędów. Nie mamy tylko prawa w nich tkwić, upierać się przy jednym "słusznym" rozwiązaniu dla każdego." Dlatego mam nadzieję, że przyjdzie również czas na to, że Kościół dostrzeże też osoby porzucone przez współmałżonka i przestanie forsować to, żeby te osoby żyły w "schizie", takiej, że z jednej strony słyszą od księży na konferencjach i kazaniach, że ich obowiązkiem jest nie zmarnować talentów, rozwinąć to, z czym przyszły na świat, rozeznać swoje powołanie i żyć w zgodzie z tym powołaniem, a z drugiej strony jak te osoby tak właśnie zrobią i założą nowy związek i będą realizować swoje powołanie i żyć najlepiej jak potrafią, to wówczas Kościół odmawia im sakramentów i choć mówi, że nie wyrzuca ich poza nawias wspólnoty, to jest to tylko deklaracyjne, bo tak naprawdę wyrzuca ich właśnie poza ten nawias. To "pochylanie się nad nimi" i jakieś "ersatze sakramentów" jest tak naprawdę upokarzające i jest dowodem na to, że ci pochylający się czują się od nich lepsi i jednocześnie nie chcą ich dopuścić do Jezusa i do komunii z nim. Choć Jezus z Ewangelii był zupełnie inny. Dlatego tak dużo jest osób żyjących właśnie w tej schizie i w impasie, bo nie wyobrażają sobie żyć bez komunii świętej (bo niby dlaczego) i nie chcą innej osoby, która związałaby się z nimi, skazywać na brak komunii, a jednocześnie w celibacie czują się jak w nieswoim życiu, bo nie są do tego nawet w ułamku procenta powołane. Dostrzeganie tego akurat problemu nie stoi w ogóle w sprzeczności z głoszeniem nierozerwalności małżeństwa, bo to są dwie różne sprawy: to jak mają żyć małżonkowie, a to jak mają żyć ludzie, którzy wbrew sobie znaleźli się w takiej sytuacji. A więc, ja mam nadzieję, ze i w tym względzie Duch Święty zadziała w Kościele i to się zmieni. Tu koniec dygresji, bo mówiliśmy o życiu zakonnym. Chcę też dodać, że nie przeciągam Cię "na swoją stronę" w sprawie osób rozwiedzionych, a tylko podzieliłam się refleksją, skoro padło słowo o zmianach w Kościele. Uniwersalne jest jednak, moim zdaniem, to, że każdy z nas przyszedł na świat z jakimiś talentami, przyszedł na świat jako kobieta lub mężczyzna i czuje jakie ma powołanie, więc niech mu będzie dane w ciągu jednego niepowtarzalnego życia, które dostał od Boga, rozwinąć jak najlepiej ten swój potencjał. Pomagać bliźnim itp., w ramach swojego powołania, owszem, ale również, we wszystkim co się robi, w poszanowaniu siebie i w zgodzie ze sobą samym.

Tobie także miłego dnia!

Anna K. pisze...

PS. Dziękuję, Aneto, za linka.

Anonimowy pisze...

Dziękuję za wpis ojca i komentarz Anny.

Anonimowy pisze...

Nie chcę się wymądrzać, bo ten temat jest mi w pewien sposób obcy . To nie znaczy, że nie dostrzegam problemu. Dostrzegam i wiem, że ma miejsce w tej chwili intensywny dialog na ten temat w Kościele. Kościół szuka dobrego rozwiązania i wierzę, że prędzej czy później znajdzie. Z tego, co wiem, na razie są propozycje, by takim osobom po prostu zamiast Komunii udzielać błogosławieństwa, a niektórzy nawet wymyślają coś takiego jak „duchowa” Komunia. To drugie akurat wydaje mi się zupełnie niedorzeczne, bo czym niby miałby się różnić ta Komunia od tej zwykłej? Przecież ta zwykła też jest w dużej mierze duchowa, każdy sakrament oprócz widzialnych znaków ma przede wszytki m duchowy charakter. Poza tym Komunia „duchowa” jest w Kościele od dawna praktykowana. Może ją przyjąć praktycznie każdy chory, który z przyczyn niezależnych od siebie nie może przystąpić do Komunii świętej na sposób fizyczny. Jednak sytuacja osób porzuconych przez współmałżonka, które zdecydowały się na nowy związek, to nie to samo, co sytuacja osób chorych…
Cóż, nie mnie wypowiadać się na te delikatne tematy. Mogę jedynie obiecać modlitwę w tym względzie. Wiem, że takim osobom jest bardzo ciężko i szczerze im współczuję. Nie chcę jednak oszukiwać ich, że nie mają grzechu żyjąc w niesakramentalnym związku. Wiem, że czasem mogło to być zupełnie nie z ich winy (choć z reguły za rozpad związku odpowiedzialność ponoszą obie strony, odejście partnera jest tylko uwieńczeniem błędów, które popełniały obie strony). Zostały porzucone i teraz znalazły się w sytuacji wręcz przypominającej antyczny konflikt tragiczny: czyli w sytuacji bez dobrego rozwiązania. Zostały zmuszone, by cierpieć żyjąc w celibacie, jak mówisz, wbrew swemu powołaniu. Ale kto wie, czy tak naprawdę wbrew powołaniu? Skoro Pan Bóg dopuszcza do takich sytuacji , może ma w tym jakiś plan? Może właśnie powołuje tę osobę do celibatu? Nie wiem. Wiem tylko, że życie (Bóg?) stawia przed nami czasem wyzwania, których nie chcemy. Osoba, którą ktoś potrącił samochodem na ulicy (moja koleżanka) i uczynił niepełnosprawną też nie wybierała swojego cierpienia, a jednak musi się z nim zmagać całe życie i nauczyć się oddawać je Panu. Skoro Pan dopuścił do tego wypadku, może miał w tym jakiś plan? Może chce od niej czegoś więcej? Naprawdę nie wiem. Zadaję tylko pytania…
Obiecuję modlitwę… Niech Cię Pan przytuli do Swego serca i da Ci ukojenie a Kościołowi -mądrość, by umiał zapewnić takim osobom odpowiednią opiekę duchową.
Aneta

pandarasta pisze...

Po przeczytaniu tego wpisu,zdałam sobie sprawę,że bardzo dawno temu ostatnio się kłóciłam.Czasem mam wrażenie,że uciekam,że nie umiem walczyć o swoje racje choć z drugiej strony są sytuacje,kiedy nie chcę po prostu sobie strzępić języka,bo po co...


Anonimowy pisze...

Jasne, że nie ma po co strzępić sobie języka. Prawo Boże jest jedno i niezmienne. Z nim się nie dyskutuje. Albo to Bóg ustala zasady albo człowiek. Ale jeśli człowiek sam sobie swoje prawa i racje ustala, to automatycznie sam się od Boga odwraca... i niech nie ma do nikogo pretensji, bo to jego własna decyzja. Nikt nikogo nie zmusza, by respektował Prawo Boże i był katolikiem.

Żyrólik pisze...

A czasem gniew można schować, bo ńie wypada okazać i potem wychodzi bokiem w różnych formach, żalu, pretensji, irytacji o byle co, obgadywaniiu... To często w życiu własnym, a pewnie i zakonnym. To pewnie ważne skoro październikowe W Drodze o tym i papież Franciszek ciągle powtarza o " zabijaniu" słowem tj obgadywaniiu czy oszczerstwie ,Aa, gdyby tak zacząć tylko dobrze mówić o innych, albo nawet to zaproponować politykom i dziennikarzom , wprowadzone w życie miałoby znaczenie przewrotu kopernikańskiego.

Anna K. pisze...

@Aneta - dziękuję za życzliwość i modlitwę. No, ja też zastanawiam się od lat nad sensem tego, że już tak długo jestem sama i jak dotąd znalazłam ten sens tylko w tym, że dzięki temu doświadczeniu mogę wiarygodnie zwracać uwagę Kościoła na ten problem oraz uczyć się być "blisko siebie" i nie pozwolić sobie odebrać tego, co najcenniejsze, czyli wierności mojemu powołaniu i nadziei na to, że dane mi będzie je realizować.

Jak kogoś spotyka wydarzenie nieodwracalne, typu niepełnosprawność, to musi ten stan jakoś zaakceptować, bo nie da się go zmienić. Moja sytuacja jest inna, bo, dzięki Bogu, jestem pełnosprawna, nie gorsza niż inne kobiety, a do tego po przejściu przez te wszystkie doświadczenia oraz po "odbudowaniu się" i przebyciu terapii, myślę, że jestem osobą, z którą można stworzyć dobry związek - teraz bardziej niż kiedykolwiek. Wg mnie to mit, że dwie osoby są odpowiedzialne za rozpad związku. Ja nie zdradzałam męża, kochałam go, starałam się. Takich osób jest wiele. Po prostu nie da się kochać i starać się za dwoje. Na pewno udział w rozpadzie związku, tak u mnie, jak i u wielu innych ludzi, miały sprawy odziedziczone z rodziny. Chciałam pracować nad tym, co po mojej stronie, kiedy tylko zrozumiałam (po latach), że dzieciństwo i inne uwarunkowania z przeszłości mają duży wpływ na to, co działo się w związku. U mnie to była uległość i brak poczucia wartości. Przedtem, kiedy te mechanizmy tworzyły się i "żyły własnym życiem", a ja nie byłam ich świadoma, nie miałam na nie wpływu, a więc nie można tu mówić o winie. Chciałam nad nimi pracować, robiłam co mogłam, ale mąż nie chciał pracować nad swoimi mechanizmami i nad tym, co wspólne. Generalnie, nie rozpadają się te małżeństwa gdzie z OBU stron jest wola bycia razem i pracy nad tym, o wynieśli z rodzin. A jak u którejś z tych osób nie ma tej woli, to nic nie poradzi się. Podobnie, jak ta osoba nas po prostu nie chce.

Tak więc, ja w ogóle nie widziałabym "grzechu" w tym, gdybym teraz, po tych samotnych latach, założyła związek. Nie robiłabym nikomu krzywdy, były mąż ma nową rodzinę i dziecko i niech mu będzie jak najlepiej. Jestem pewna, że Jezus nie uważałby tego za grzech. No, ale to moje osobiste zdanie.

Kiedyś obejrzałam przypadkiem odcinek programu stylisty o imieniu Gok, który pomagał kobiecie porzuconej przez męża uwierzyć w siebie, znaleźć styl ubierania się, który podkreśliłby atuty jej urody, i żeby zobaczyła jaka jest piękna i wartościowa. Podobał mi się ten program i jak ta kobieta zmieniła się i poczuła się znów kobieca i szczęśliwa, nabrała życia i blasku. I padały tam takie słowa, że skoro mąż nie poznał się na niej i odrzucił ją i ma on teraz swoje życie, to ktoś inny na pewno dostrzeże i doceni ją, jakim jest skarbem, jaka jest piękna i fajna, i żeby uwierzyła, że może być jeszcze szczęśliwa, że po tym cierpieniu zasługuje na dobre rzeczy, że nie musi być sama, i że ktoś może się nią jeszcze cieszyć, i że może ona tego kogoś uszczęśliwić. A też i sama coś przyjąć od niego i dzielić z nim dalsze życie. I jak widziałam jak ta kobieta odzyskuje godność i poczucie wartości i nadzieję na to, że zasługuje na szczęście, tak jak inne kobiety, bo nie jest od nich gorsza. I pomyślałam sobie: "jak ktoś może nazywać to, czego ona pragnie, życiem w grzechu"? Postawa pomagania skrzywdzonej osobie, żeby znów zobaczyła swoją wartość, i żeby mogła stworzyć z kimś wspólnotę opartą na miłości, szacunku, przyjaźni i wierności, wydaje mi się prawdziwą postawą z Ewangelii. Jezus właśnie taki był, wspierał ludzi, aby odzyskiwali siebie, swoją godność, zdrowie psychiczne i fizyczne. A tych, co nakładali na innych ciężary, a sami nawet nie tknęli ich palcem, tych, którzy dołowali ludzi i chcieli, aby tkwili w beznadziei, Jezus bardzo negatywnie określał. Tak więc, ja wiem swoje. Wszystkiego dobrego dla wszystkich i wyłączam się z tematu.

Anonimowy pisze...

męczą mnie te długie komentarze Anny K.
już nie czytam, omijam

szarotka pisze...

Anna K. powinna założyć swojego bloga i tam wypisywać swoje mądrości, zwłaszcza że w wielu aspektach są po prostu niechrześcijańskie. Te ciągłe nadzieje, że Kościół zmieni prawo Boże.
Duch Święty nie zadziała i nie dopuści cudzołożników do Komunii. Bóg jest niezmienny i jeśli raz nadał nam jakieś prawa, to takie prawo jest także niezmienne. Koniec i już, czy się to komuś podoba czy nie i nawet biskupi nic nie mogą tu zmienić. Gdyby to jednak zrobili, to nie oznaczałby, że Boga też to zaczęło obowiązywać.

Anonimowy pisze...

To nie jest tak, że Pan Jezus tylko przytulał, pocieszał, uzdrawiał i wybaczał. On również wymagał. A Jego wymagania wcale nie były łatwe. Niektórzy wręcz odchodzili zasmuceni, bo nie byli w stanie podjąć wyzwania... Do dziś wielu odchodzi zasmuconych, bo Prawo Boże wydaje się im uciążliwe i jakoś ich ograniczające. Zamiast przyznać, że to nasze "recepty" na szczęście są naiwne i złudne, a Pan Bóg wie lepiej, co dla nas dobre...wielu woli upierać się przy swoim. Pan Jezus po tym jak uratował jawnogrzesznicę przed ukamieniowaniem i wybaczył jej, zadał jej konkretne zadanie: IDŹ I NIE GRZESZ WIĘCEJ... A ona nie powiedziała mu "ja wiem swoje"....
Aneta

Anonimowy pisze...

Ludzie, jestescie medrcami, ktorzy uwazaja, ze wypelniaja prawo.... Dlaczego nie pozwalacie komus sie wypowiedziec? Dlaczego zachowujecie sie jak wlasciciel bloga? Dlaczego probujecie przyslowiowo komus 'zamknac gebe'? Po to sa komentarze, zeby sie wypowiedziec. Nie sa tylko po to, zeby napisac 'Dzieki Ojcze, to mi bylo potrzebne. Jak cudownie, ze Ojciec to pisze' :) Mysle, że autor tego bloga po to otworzyl sekcje 'Komentarze' by kazdy mogl cos napisac. A Wy tu robicie nagonke na jedna osobe...

szarotka pisze...

To nie są pierwsze komentarzy tej "jednej osoby". Powtarzają się regularnie i zawsze są o tym samym.

Anonimowy pisze...

Zdaje się że tytułowe " pokłóćmy się" zadziałało :)
Mnie komentarze Anny K. tu nie przeszkadzają, choć trochę denerwują. Ponieważ często zjeżdża z tematu, i opisuje tu całe swoje życie, zamiast odnosić się do tego o czym akurat jest temat.
A i do komentarzy innych można się przecież odnosić, więc jak ktoś nie zgadza się z kimś innym może chyba wyrazić tu swoje zdanie. I wcale nie musi to być żadna nagonka. Może nawet wyjść ciekawa dyskusja z tego, pod warunkiem że się jej chce. Bo jeśli jest to tylko potrzeba wygadania się, wylania swoich żalów, to nie wiem czy jest sens...Bo to stale się powtarza- i nie ma otwartości, próby zrozumienia, przyjęcia krytyki i refleksji nad nią- tylko (" tyle miałam do powiedzenia, kończę temat" no i jak tu rozmawiać. Jak prawie wszystkie tematy Pani Anna K. sprowadza zawsze na jeden tor, i ogranicza się w tym tylko do wyrażenia swoich pretensji że jest tak a nie inaczej.


Anna K. pisze...

Przepraszam ojca Krzysztofa, bo obiecałam, że nie będę poruszać tego tematu, a jednak wypowiedź Anety o tym, że w Kościele Duch Święty działa, że Kościół zmienia się i za to Aneta go ceni, i że Kościół ma cudownego Opiekuna i ten Opiekun (Duch Św.) pomaga Kościołowi iść z duchem czasu i zmieniać sztywne reguły, natchnęła mnie do tego, żeby wyrazić swoją solidarność i powiedzieć, że ja również ten pogląd i te nadzieje na dobre zmiany w Kościele podzielam.

To spowodowało, że znów przybliżyłam na jakie zmiany w Kościele mam nadzieję, żeby moja wypowiedź była bardziej konkretna. Potem odezwały się osoby uważające, że moje nadzieje to są nadzieje na "życie w grzechu". Nie jestem w stanie tego przyjąć, bo nie uważam tego za "życie w grzechu", ale szanuję, że inni tak uważają.

Widzę jednak, że niepotrzebnie nawiązałam do tego tematu, tym bardziej, że obiecałam, że nie będę. Za co BARDZO przepraszam ojca Krzysztofa i osoby piszące.

Mam swoje nadzieje i trzymam się ich, bo bez nich chyba bym popadła w depresję i nie wiem jak by to się skończyło. A tak, to mam nadzieję na dobre rzeczy w swoim życiu i modlę się o nie. Nikogo jednak nie będę przekonywać. Teraz już naprawdę nie będę jakiś czas tu pisać, więc z góry przepraszam za ewentualne nieodpisywanie na adresowane do mnie wpisy.

Będę czytać jednakże Ojca wpisy, a też i słucham co jakiś czas Ojca konferencji na Youtube i to wszystko jest dla mnie pomocne, bardzo dziękuję..

Dziękuję wszystkim za podzielenie się swoimi opiniami.

Kasia Sz. pisze...

Ja dziękuję Ani za te fragmenty psychologiczne. One dla mnie są ciekawe i pomocne. Życzę Ci, żeby Twoje sprawy poukładały się dobrze i szczęśliwie.

Anonimowy pisze...

«Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień». (...) Kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych, aż do ostatnich. (J.8,7-9)

czy dziś ktoś by wyszedł?
czy ukamienowano by ją i Jego... choćby komentarzem

basz.

szarotka pisze...

"Rzekł do niej Jezus: «I Ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz!»." (J 8, 11)

czy dziś Jezus powiedziałby: "I ja ciebie nie potępiam. Idź i żyj w grzechu nadal, lub grzesz jeszcze bardziej, jeśli uważasz, ze to właśnie jest twoim szczęściem"?

Anonimowy pisze...

Ja również życzę dobrze Annie K, niech jej się dobrze układa, i oby dostrzegała też w życiu racje innych, a nie tylko "wiem swoje"i kropka.
Przydługie jej komentarze z wywodami wciąż o tym samym, oraz plotki, będę omijać.
pozdro

Żyrólik pisze...

Anna K. Pozdrawiam i obiecuję modlitwę, z własnego doświadczenia dodam, że dużo się zmienia w myśleniu, mentalności gdy modlitwa ulegnie pewnemu przeobrazeniu, że nie proszę o to co mi się wydaje dla mnie dobre, tylko bym otworzyła serce i wypełniła co zamierzył wobec mnie Bóg, bo to jest na pewno dobre, a ja jestem tylko misiem o małym rozumku... ( mądrzę się, a jednak sama też o tym zapominam, gdy jestem zacietrzewiona)
Miłego dnia choć pada deszcz i uśmiech zza chmur...

Anonimowy pisze...

"W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować"... (J 8,5)

"Rzekł do niej Jezus: (...)Idź, a od tej chwili już nie grzesz!"(J 8,11)

a Bóg jest miłością...
"Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz,
na obraz Boży go stworzył" (Rz 1,27)

***

a swego bliźniego jak siebie samego(...)Lecz on, chcąc się usprawiedliwić, zapytał Jezusa: «A kto jest moim bliźnim?» (Ł 10,27-29)

miłego dnia :)

basz.

Anonimowy pisze...

Przepraszam Cię, Aniu, jeśli swymi komentarzami wprowadziłam Cię w błąd. Nadal życzę Ci, byś odnalazła swoja dalszą drogę i wierzę, że Kościół znajdzie sposób, by osoby takie jak Ty nie czuły się odrzucone przez jego wspólnotę... To nie znaczy jednak że grzech kiedyś może przestać być grzechem...
Wierzę, że nikt tu nie chciał Cię osądzać i nikt nie twierdzi, że sam nie grzeszy. Wszyscy grzeszymy. Kościół to wspólnota ludzi grzeszących. Kto uważa, że nie grzeszy, nie nadaje się do Kościoła. Jezus mówił, że "nie potrzebują lekarza ci, którzy dobrze się mają".
Ważne jednak by nazywać rzeczy po imieniu i respektować Prawo Boże a nie własne racje... Warto się wczytać w Pismo Święte, naprawdę się wczytać...nie ograniczać się tylko do fragmentów wyrwanych z kontekstu...Jeśli człowiek uznaje swoją małość i ograniczoność i z pokorą czyta Słowo Boże, Prawda Boża sama mu się ukazuje... Zaczynamy rozumieć, czego oczekuje od nas Pan i już nie potrzebujemy nikogo zakrzyczeć w obronie własnych racji.
Może tekst pewnego polskiego diecezjalnego eremity będzie dla nas również jakimś drogowskazem jak bronić prawdy, żeby było z miłością:
http://eremmaryi.blogspot.com/2013/02/miosc-w-prawdzie.html
Polecam serdecznie i życzę miłego dnia. :-)
Aneta

mawa pisze...

Kiedyś chciałam być zakonnicą, ale moja mama, która ma bardzo antyklerykalne poglądy powtarzała mi ciągle, że będę tylko prała księżom skarpetki. W końcu nie zdecydowałam się na zakon. Wyszłam za mąż, mamy teraz cztery córki, nie żałuję podjętej decyzji, ale czasem jednak sobie myślę co by było gdyby... Znam jedną dziewczynę po (żeńskiej) szkole prowadzonej przez urszulanki, która bardzo sobie ją chwaliła. Mówiła, że siostry były wspaniałe. Gdyby któraś z naszych córek chciała iść do zakonu, to nie będę robić awantur.
Pozdrawiam ojca Krzysztofa, jak również Annę K. i wszystkich komentujących. Miło poczytać

Żyrólik pisze...

Nietypowa prośba, o modlitwę,bo na północy Iraku ultimatum, grożą bezpośrednio dekapitacją wszystkim chrześcijanom, możemy choć wspomóc ich modlitwą, a może i postem.

Anna K. pisze...

Dziękuję za wszystkie dobre słowa. :)
Ja też pamiętam w modlitwie o wszystkich komentujących.

Na temat Iraku, to czasem podpisuję petycje takiej organizacji CitizenGo (jak raz podpisałam, to przysyłają mi newsletter i kolejne) i z tego, co tam piszą, tą drogą udało się powstrzymać wiele egzekucji w krajach, gdzie dzieją się tego typu rzeczy. Możliwe, że to kropla w morzu potrzeb, ale jest to jakiś sposób okazania solidarności i wsparcia. Polecam tę organizację, zdają raport ze swoich działań, które są bardzo konkretne i dają nadzieję na to, że "coś" da się zrobić, mimo koszmaru, który rozgrywa się w wielu miejscach na świecie.

Oczywiście modlitwa też jest bardzo potrzebna, a może nawet i bardziej skuteczna niż te akcje z podpisami. Smutne, co się tam dzieje. Mnie wydaje się, że przede wszystkim ludzie tam, na miejscu, powinni coś zrobić, aby to zło powstrzymać, sąsiednie kraje też powinny pomóc. Wiem, że łatwo się mówi, ale często, jak pokazuje historia, zrobienie czegoś, by bronić się czy też bronić innych, powstrzymać zło, daje jakieś efekty.

Magdalena. pisze...

nie mam czasu czytać komentarzy - rzuciłam tylko okiem - ale i mnie się wydaje, że facetom się dogadać łatwiej. A kilkanaście kobiet na małej przestrzeni przez cały czas, a do tego jeszcze kobieta przełożona, której trzeba słuchać? Na samą myśl robię się aspołeczna... Takie siostry, które w tego rodzaju ekstremalnych warunkach pozostały normalne - toż to czysty heroizm co najmniej! ;)

Anonimowy pisze...

Ten blog i Wasze dyskusje to najlepszy przykład tego, że w internecie można wyrażać swoje myśli i poglądy w twórczy, inspirujący sposób, a nie tylko wyzywać się i toczyć spory. Fromm nazwałby tego rodzaju rozmowy jako stawianie na "być". Dziękuję Kochani za te Wasze mądre wypowiedzi i Waszą obecność. :) Marta

nolan pisze...

To samo sobie pomyślałem co Marta.

Anonimowy pisze...

Magdalena, te kobiety nie są tam same, ale z Chrystusem :)

Anonimowy pisze...

To zależy która jest "tam" z Chrystusem. :) Bo niektóre nie są, i nawet nie próbują z Nim być, tylko tkwią w jakimś samookłamywaniu się. I nie chodzi tylko o zakony.
Bóg to nie jest pluszowa maskotka do przytulania kiedy źle, trudno i boli. Że wystarczy tylko zawołać i już Chrystus jest przy nas zawsze na zawołanie. Zaniedbaną relację nie tak łatwo odbudować. Tak jak w przyjaźni. Bóg potrafi się "obrazić" kiedy jest na przykład okłamywany. I oddali się. Wtedy, jeśli jest kilka takich osób we wspólnocie z zaniedbaną relacją z Chrystusem, i wszystkie zbiorą się razem...doprawdy trudno chyba wytrzymać...

Anonimowy pisze...

Anonimowy z 22:33

Oj, chyba nie masz bliżej do czynienia z zakonnicami i do tego masz bardzo wyidealizowany obraz życia w zakonie ;-)
To, że te kobiety są z Chrystusem nie powoduje, że od razu stają się święte i wyrastają im aureolki. I że przestają być kobietami. Życie zakonne (ani samotne, ani małżeńskie) nie odbiera człowiekowi nic z jego płciowości (w każdym razie nie powinno). Wytrzymać w gronie samych kobiet, to trudne wyzwanie. W każdym stanie życia.

Poza tym w małżeństwie ludzie też są z Bogiem i to w szczególny sposób, po połączeni sakramentem (śluby zakonne sakramentem nie są), a ile małżeństw się rozpada, ile dramatów się dzieje w rodzinach?

Też kobieta

anonim pisze...

anonimowy z 11:35
Można myśleć że się z Kimś jest, i w tym samym czasie zachowywać się tak jakby Go nie było.
Chyba mam wyidealizowany obraz życia, ale powoli leczę się z tego.
Nie ma sensu się tak nadymać.
Dramaty dzieją się wszędzie, ale też życie daje wiele powodów do radości. I do śmiechu(szczególnie z siebie samej) i to jest niesamowicie dystansujące do wszechobecnego betoniarstwa, dąsów, fochów i szpil które zadają inni. Najlepiej niektóre sytuacje poprostu tak rozminowywać. Zaczynając od siebie.

Anonimowy pisze...

11:35
Po prostu staram się dostrzegać dobro, a nie tylko to, co słabe.
Mam wrażenie, że stawiasz zakonnicom jakieś niebotyczne wymagania, kiedy one są tylko ludźmi.

Anonimowy pisze...

Anonimowy z 19:53
Masz bardzo mylne wrażenie. Nie wiem z czego wyczytałaś, że stawiam zakonnicom niebotyczne wymagania. Ja stawiam wymagania? Nie stawiam, bo wiem że jako ludzie są takie same jak ja. Ze wszystkimi "wadami", które mamy my kobiety. Znam dość blisko wiele z nich (z różnych zakonów), bo z nimi współpracuję przy różnych okazjach. Za to z tego co piszesz wynika, że to Ty zapominasz, że zakonnice są ludźmi, takimi samymi jak my, choć powołanymi przez Boga do szczególnego życia.

Anonimowy pisze...

Jeszcze podam to:
http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/1519164,1,o-odejsciach-zakonnic-mowi-przeor-klasztoru-dominikanow-w-krakowie.read
Dość stary wywiad z obecnym prowincjałem dominikanów o różnych problemach żeńskiego życia zakonnego, w tym o utrudnianiu sobie życia.

Anonimowy pisze...

Jak nie dostrzegasz w tych osobach, w zakonnicach dobra, to już nie wiem, co napisać.
A ja z nimi nie pracuję, tylko znam prywatnie. I wiem, że dają mi to, co bezcenne - modlitwę :)

Anonimowy pisze...

Masz problemy z czytaniem ze zrozumieniem? Gdzie ja piszę, ze nie dostrzegam w nich dobra?????????? W którym miejscu? Skąd bierzesz takie rzeczy? Litości! Ja się odnoszę do tego co napisała Magdalena, a co Ty skomentowałaś, ze życie w gronie samych kobiet nie jest łatwe, proste i lekkie (bez względu na to czy to zakon, rodzina, firma, grupa na uczelni) i że życie w gronie samych kobiet znacznie się różni od życia w gronie samych mężczyzn, bo w wielu sprawach kobiety znacznie się różną od mężczyzn, a w zakonie nie przestaje się być kobietą.

Współpraca przy różnych okazjach to nie tylko "praca z kimś".

Żegnam i kończę tę dyskusję.

Anonimowy pisze...

Co do czytania:
odnosisz się do wpisu z 22:33, czyli mojego, nie Magdaleny.
Eksponujesz ciemne strony życia - wniosek, że nie widzisz dobra.
Jak wyżej, nie ode mnie ta dyskusja się zaczęła.
Dobrej nocy!

Anonimowy pisze...

ale numer... :) przez te anonimy z godzinami tylko, pomyliłam. Bom myślała że to do mnie było! A tu nie, ale chyba jednak coś musiało być do mnie skoro mnie to dotknęło, że aż odpisałam komuś.
Czytam jednak, że nie tylko ja uległam pomyłce.
Czeskim filmem mi tu z dkg zalatuje teraz

Kasia Sz. pisze...

Tu mam do zaproponowania wpis na adwent, bardzo krótki z linkiem do pewnych rekolekcji:

http://kasiaszarek.wordpress.com/2014/11/30/adwent-i-cnota-wdziecznosci/

Kasia Sz. pisze...

Zachęcam do zrobienia swojej adwentowej listy dziękczynienia: http://kasiaszarek.wordpress.com/2014/12/03/say-a-little-prayer/

Anna K. pisze...

Czytałam na Twoim blogu, bardzo fajne, dziękuję za linki. :)

Prześlij komentarz