piątek, 7 listopada 2014

Wzorcowe środowisko, utęskniona bratnia dusza

Bardziej liczy się to, co dajemy drugiej osobie, a nie to, co dostajemy, choć te sprawy są powiązane. Dawanie buduje mocniejsze poczucie sensu w życiu, przynosi więcej satysfakcji. Otrzymywanie jest tylko przyjemne.   





Po kilkudziesięciu rozmowach z osobami, które zastanawiają się nad tym, czy założyć dominikański habit, coraz mocniej przekonuję się, że rzeczywistość powołania zakonnego to doprawdy tajemnica. Z jednej strony pięknie jest słyszeć, jak wiele osób fascynuje się charyzmatem św. Dominika, z drugiej strony – to, co najmocniej weryfikuje nasze pragnienia, to kontakt z rzeczywistością, polegającą na funkcjonowaniu w braterskiej wspólnocie. 

Wiele zależy od tego, czy człowiek da innym dostęp do siebie. Czy pozwoli, aby wspólnota go ukształtowała, nawet jeśli dokonuje się to poprzez zranienia i śmierć od własnego "ego".

Niektórzy ludzie dali sobie wmówić, że gdzieś czeka na nich wzorcowe środowisko, albo – z czym spotykam się częściej – utęskniona „bratnia dusza”. Wierzą, że jest na świecie ktoś, kto okaże się drugą, brakującą połówką, wypełni ich życie niekończącą się radością i spokojem. Zapominają jednak, że bez wkładu i pracy nad związkiem nawet ten najlepiej się zapowiadający może mieć bardzo smutny koniec.

A kiedy ktoś mówi, że nie może żyć bez danego człowieka – czy jest to jeszcze miłość, czy może subtelny rodzaj zniewolenia? 

Miłość zawiera w sobie wolność, w ten sposób można ją rozpoznać. Także od zawłaszczenia kogoś. Żaden człowiek, choćby najbliższy, nie należy bowiem do nas, tylko do Boga. To właściwie ustawia proporcje. 

***

Profesor Bogdan Wojciszke, badacz zachowań społecznych ludzi, zapytany o to, w jaki sposób tworzyć trwałą i dojrzałą relację, stwierdził, że o tym, czy związek będzie satysfakcjonujący, czy fatalny, decyduje nie to, jacy ludzie są, ale jak się zachowują. Natomiast wskaźnikiem, który prawie bez pudła pozwala przewidzieć szanse na trwanie związku, jest wzajemna reakcja na zgłaszane problemy i pretensje. – Można poprosić parę, która przechodzi jakieś trudności, żeby nagrała swoją 15-minutową dyskusję na konfliktowy temat – mówił Wojciszke. – Jeśli na przykład on robi jej uwagę, że fatalnie prowadzi samochód, to ona może zareagować na dwa sposoby: zastanowić się, czy rzeczywiście tak jest i co zrobić, żeby prowadzić lepiej.  Albo może powiedzieć obrażona: „A ty za to chrapiesz!”. To oczywiście uproszczenie, ale chodzi o to, jaką strategię w sytuacji kłótni przyjmuje druga osoba. Czy próbuje znaleźć rozwiązanie problemu, czy raczej szuka winnego i odrzuca problem. Jeśli częściej obwinia, neguje, atakuje, niż szuka rozwiązania, to duże ryzyko, że para nie przetrwa. I to jest lepszy wskaźnik niż analiza cech charakteru. 

Chodzi nie tyle o sztukę kompromisu, ile o współpracy. A to wymaga autentycznej troski o dobro innej osoby czy wspólnoty, wychodzenia poza swoje ograniczenia, przyzwyczajenia, interesy.

Pozostałą część wywiadu zamieszczam poniżej. 





Gloryfikacja wolności i indywidualizmu

Bliskie związki przestają być formą wspólnoty, w której to, co moje, to i twoje, gdzie jest przestrzeń na współpracę, na docieranie się – a stają się formą kontraktu. Ja będę starał się ciebie uszczęśliwić, a ty staraj się uszczęśliwić mnie. Jeśli to zadziała, przedłużamy kontrakt, a gdy pojawią się zgrzyty, to rezygnujemy na rzecz innego związku czy też innego stylu życia, np. singlowania. 

- Z czego to wynika?

Z gloryfikowania wolności i indywidualizmu. Wolność jest pięknym darem. Tylko, że ten dar zawiera zarówno rzeczy przyjemne, jak i takie, których wolelibyśmy uniknąć. Na przykład dużo wolności może oznaczać mało poczucia stabilności i bezpieczeństwa. 

Kiedyś ludzie byli ze sobą do końca życia, również dlatego, że nie bardzo cokolwiek innego mogli zrobić – trudno było przetrwać w pojedynkę, a jak byli już razem, to na zasadzie wiódł ślepy kulawego. Dzięki temu wzajemnie się wspierali. Idea poświęcenia dla drugiej osoby miała wtedy wartość, dzisiaj kojarzy się źle – z czymś w rodzaju zniewolenia.

- Czy kiedyś więc się ludzie jakoś tak szczerzej, bardziej kochali? 

Nie wiem, ale na pewno mieli mniej alternatyw, a tym samym mniej wymagań wobec siebie nawzajem, a i wobec życia. Mam wrażenie, że mieli większą tolerancję na cudze przywary, bo byli na siebie skazani. 

Moja mama jest ucieleśnieniem XIX-wiecznego sposobu myślenia o życiu, w którym nie było konsumpcjonizmu, hedonizmu, niepohamowanego dążenia do osobistego szczęścia. Było za to dużo pokory. To mi jakoś imponuje. Ona umiała pokochać to, co dostała.

Niedawno opublikowano interesujące badania. Przedstawiano parom dwie metafory miłości: pierwszą mówiącą o dopasowanych połówkach – czyli podkreślono aspekt romantyczny – i drugą, która przedstawiała związek jako wspólną drogę, wspólne pokonywanie przeszkód. Okazało się, że osoby, którym zaktywizowano metaforę drogi, lepiej znosiły konflikty w związku, a pary, którym podsunięto platońską metaforę miłości, traktowały konflikty jako zagrożenie i mniej były skłonne konstruktywnie je rozwiązywać. 

Dlaczego? Bo jeśli o związku myśli się jako komunii dwóch idealnie pasujących połówek, to każda, choćby drobna kłótnia oznacza, że to jednak nie to, że nie odnalazłem swojej połówki, pomyliłem się, ratunku! Mit miłości romantycznej jest szkodliwy, bo nierealny – konflikty są nieuchronne w bliskich związkach. Nie ma jedności pragnień, ludzie są różni. Poza tym ten mit często czyni ludzi biernymi. No bo jeśli to nie jest moja druga połówka, to koniec. Po co próbować cokolwiek naprawiać?

Metafora drogi wydaje się dobra. Zawiera się w niej ruch, aktywność i optymistyczne przesłanie, że chociaż nie jesteśmy dopasowani, to przecież wcale nie musimy być. Chodzi o to, żebyśmy się po trochu docierali. Życie to proces, a związek można polepszyć. 

Wspólne pasje

Amerykański badacz Arthur Aron zrobił kiedyś zabawne badania. Zaprosił pary z kilkunastoletnim stażem i kazał im robić różne stymulujące rzeczy. Część par biegała po sali gimnastycznej, pokonując różne przeszkody wymagające współpracy i zgrania ruchów, a inne pary po prostu toczyły przed sobą piłkę lekarską. 

U tych, którzy musieli pokonać wspólne przeszkody, znacznie wzrósł poziom pozytywnych uczuć do partnera, satysfakcja ze związku i deklarowana namiętność. A tym, którzy toczyli tę piłkę, nic nie wzrosło. Jedynym sposobem, by nudzie związku jakoś zaradzić jest robienie wspólnie ekscytujących rzeczy. Nie chodzi o kupienie działki i sadzenie tam kalarepy, bo to nasili problem. To mogą być wspólne podróże, zapisanie się na kurs tańca towarzyskiego, wspólna pasja do polityki, podobne idee, wspólne wyzwania. 

Bardziej liczy się to, co dajemy drugiej osobie, a nie to, co dostajemy, choć te sprawy są powiązane. Dawanie buduje mocniejsze poczucie sensu w życiu, przynosi więcej satysfakcji. Otrzymywanie jest tylko przyjemne.

Nie chciej żeby wszystko było dobrze, ale żeby dobra było jak najwięcej. 

fotografia z nagłówka: Ewa Janisz

15 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Bardzo Ojcu dziękuję...Dużo ważnych myśli w odpowiednim czasie...

Marta pisze...

Kiedyś ojciec Marek, bo zdaje się chyba on własnie jest na zdjęciu opowiadał o matce, która twierdziła, że mąż córki musi ją kochać bardzo i że w takiej sytuacji nie wróży powodzenia takiemu związkowi. Jest taka fajna książka Kochaj siebie, a nie ważne z kim się zwiążesz. Nie mam za sobą stażu małżeńskiego, ale coś tam w życiu już przeżyłam.

Anonimowy pisze...

Nie zawsze otrzymywanie jest przyjemne. Czasem zostajemy obdarowani czymś trudnym, i to wcale nie jest przyjemne. Po jakimś czasie dopiero można się przekonać o wartości takiego "prezentu". Dawanie, też nie zawsze jest przyjemne. Niekiedy, właśnie potrzeba dać komuś taką "niespodziankę" na rozpęd, na zastanowienie się bardziej. Co nie jest przyjemne ani dla dającego, ani dla otrzymującego. Ale wychodzi później wszystkim na dobre.

Fascynacja drogą św. Dominika nie zawsze dosłownie musi oznaczać zakładanie habitu.
co do powołania...
takie znalezione w internetach podrzucam tu:

http://www.youtube.com/watch?v=vjncyiuwwXQ

i to tłumaczenie mi się podoba

/Jest taka rzeka pośród nas
Nad którą samotnie upływa czas
Gdzie słońce nie wzejdzie nigdy już
W stronę tej rzeki pora pójść

Teraz, gdy wodę pijemy tu z niej
Spójrz, jak kamienie błyszczą na dnie
Lecz twój wzrok zdradza mi
Nie byłeś wcześniej nad brzegiem tym

Z koryta rzeki, głęboko gdzieś
Ktoś nawołuje, ktoś wzywa cię
Płyń z prądem – rzecze – i odpłyń w dal
O każdej porze nocy, dnia

Boże mój, ten prąd rozdziera wszystko, co wpada w rzeki głąb
Więc czemu wciąż chcę, Bóg jeden wie
Wracać na tamten brzeg

Gdy stare wody na oczach twych
Wypłuczą wnet cały nadbrzeżny pył
Zbliż się do rzeki, a rwący nurt
Zastąpi godnie twój wzrok i słuch

Stanę na brzegu, by spojrzeć w toń
I jak kamień w wodę opaść na dno
Marznąc, zapytam cicho tak
Dlaczego każdy płynie sam?

Boże mój, ten prąd rozdziera wszystko, co wpada w rzeki głąb
Więc czemu wciąż chcę, Bóg jeden wie
Wracać na tamten brzeg/

eStillaMaris pisze...

"Wiele zależy od tego, czy człowiek da innym dostęp do siebie" czy nie założy na relację filtra, czy będzie sobą...

Anonimowy pisze...

"Nie chciej żeby wszystko było dobrze, ale żeby dobra było jak najwięcej "
a jakby tak i to i to?

o. Krzysztof pisze...

@Anonimowy z 14:33: "fascynacja drogą św. Dominika nie zawsze dosłownie musi oznaczać zakładanie habitu".

Prawda :)

Monika pisze...

Fajnie, że słów kilka o związkach. Trafia Ojciec w czas ;)

Anonimowy pisze...

Tytuł jest, żeby nie powiedzieć. .. wzorcowy. Ale ojciec przecież nie jest złośliwy prawda? : - )

Jedna z rzeczy podstawowych, już nie mówię że w związkach ale w relacjach jakichkolwiek to porozumienie. Klarowność przekazu.
Wyszło mi coś takiego że proste, przestraszone, w końcu bać się wolno, nawet jeśli troszkę na wyrost - "za blisko, proszę, ani kroku dalej". Nawet coś takiego można zrozumieć jako - "nie idź tam (hen daleko) ani mi się waż".
Co na to miś pluszowy w lewej moje łapie nie wiem. Trzymanym w prawej, bom praworęczne stworzenie, butem ciężkim trzasnę się chyba we własne ciemię.
Taki drobny dysonans komunikacyjny wyszedł.

Anonimowy pisze...

Warunki nigdy nie są idealne, i nie ma co na takie czekać. Wymarzony/wymarzona to człowiek i ma na wady skazy i ukryte ciemności. Jeśli coś się układa to dzięki wytrwałemu staraniu, żeby było żeby działało. Z miłością, ze zgodą na to kim drugi człowiek jest. Po latach utrzaskiwania sobie burt nawzajem. Przy wtórze czasem, kibiców z lądu "właściwie jak wy ze sobą wytrzymujecie, nie pasujecie do siebie". Dzięki Bogu za to że tak bardzo się różnimy. Że to co jednych odrzuca dla innych jest wymarzone. Ktoś gada ktoś milczy jak zaklęty.

Lubie, cenię, ideę bratniej duszy. Bo bez takich ludzi się naprawdę ciężko żyje. Jest jakieś podobieństwo kodów, słów których się używa. Zrozumienia znaczeń bez tłumaczenia. Podobieństwo odbioru sytuacji i obrazów. Łatwiej jest wtedy żyć tak żeby to było życie zanurzone w pięknie. Np. z definicji książki jak mi kiedyś powiedziano wynika że coś co jest doskonale zabezpieczone przed przeczytaniem, mimo kształtu zawartości, cech wszelkich pozostałych. Coś takiego nie jest jeszcze książką. Książka staje się tym czym jest dzięki temu że ma czytelnika. Z naszym życiem jest trochę tak samo. Ono się nie rozwija, nie rodzi naprawdę jeśli nie ma żadnej miłości w której mogłoby znaleźć odbicie. Potwierdzenie albo przyganę. Oparcie. Przygarnięcie. Jesteś i dobrze że jesteś. Świadomość że takim jakim jestem człowiekiem można mnie pokochać. Co też zakłada staranie. Chcę żyć najlepiej jak potrafię.
Bożą, ale jednak dla większości chyba nas ludzką też.

Anonimowy pisze...

Pozdrowienia dla O. Marka i Autora :)

Zuza pisze...

Wyjątkowo, nie czytałam całego tekstu, przejrzałam pobieżnie, ale do słowa wstępu: przyjmowanie jest przyjemne, i rzeczywiście dawanie daje dużo radości, ale... Nie da się, tak po ludzku, żyć tylko dawaniem. To coś w rodzaju heroizmu, na co stać niewielu. Każdy człowiek potrzebuje czegoś od innych ludzi. Dobra relacja polega na tym, że ja daję Tobie, a Ty mnie. Wzajemnie się oddajemy, ale wzajemnie też otrzymujemy. To prowadzi do równowagi. Ot choćby w małżeństwie. W całości oddaję się ukochanej osobie, tak bezinteresownie. Ale ona mnie również. Dzięki temu obydwoje się sobie ofiarowujemy i obydwoje zyskujemy. Ile zna Ojciec zdrowych związków, gdzie ciągle daje tylko jedna osoba, dodając do tego, że sprawia jej to mnóstwo radości i od swojej życiowej połówki nic nie chce w zamian? Bo ja nie znam... Znałam, owszem, kilkanaście takich małżeństw, ale z gabinetu terapeutycznego. Po prostu tak się nie da!

A jak Ojciec mówi kazanie, to nie chciałby informacji zwrotnej jak mu poszło? Czy mądrze gadał, czy nie. Jak mądrze, to fajnie słyszeć, że mądrze, a jak nie, to też ktoś poklepie po ramieniu i powie: spoko, następnym razem będzie lepiej!

A przy okazji pozdrawiam :) Serdecznie jak zawsze :)

oslo pisze...

Jeśli pół wieku temu ktoś by narzekał, że czuje się zdołowany, ponieważ jest beznadziejny, nie akceptuje siebie i nikt go nie lubi, przyjaciel najprawdopodobniej odpowiedziałby mu tak: „Nie skupiaj się ciągle na własnych problemach. Nie myśl tak dużo o sobie. Zamiast przyjmować postawę »oto ja«, otwórz się na innych. Pomyśl o bliźnich. Postaraj się więcej wychodzić do ludzi. Poznaj nowych znajomych i odkryj nowe zainteresowania. Nie dojdziesz do niczego, skupiając się na czubku własnego nosa”.

Dzisiaj ten sam przyjaciel poradziłby coś zgoła innego: „Powinieneś uwierzyć w siebie! Przestań tyle myśleć o problemach i oczekiwaniach otoczenia. Musisz odkryć, kim jesteś. Bądź sobą. Naucz się lubić siebie samego. Zbuduj poczucie własnej wartości”.

Może w ostatnim czasie to skupienie na sobie zostało zbyt mocno przeakcentowane?

Anonimowy pisze...

Po co wychodzić do ludzi. W charakterze pucharu z szambem.
Lepiej ich zostawić w spokoju.

Unknown pisze...

Szczęść Boże,
widzę tu moje zdjęcie wykorzystane, a nic mi o tym nie było wiadomo...

o. Krzysztof pisze...

Proszę o kontakt z maila. Pozdrawiam.

Prześlij komentarz